Thursday 29 December 2011

Wymyk mi się wymknął

Jestem z urzędzu pozytywnie nastawiony do większości polskich filmów, które mają jakiekolwiek ambicje. Jeśli nie są komediami romantycznymi, chcę je oglądać, chcę na nie chodzić do kina. To dobre nastawienie w połączeniu z przyciągającym plakatem wystarczyło, żeby przekonać mnie, że warto obejrzeć "Wymyk" z Robertem Więckiewiczem w reżyserii Grega Zglińskiego.



Pomogły też dobre recenzje i pozytywne opinie, chociaż był to jeden z tych filmów, do których się specjalnie nie przygotowywałem. Zostały mi gdzieś w głowie porównania do Kieślowskiego, przywoływanie kina moralnego niepokoju i hasło reklamujące film jako najmocniejszy w polskim kinie w tym roku. Tyle o tym, jak dotarłem na seans.

Ważniejsze jest z jakimi wrażeniami z niego wyszedłem. Dominującym uczuciem był niedosyt. Zupełnie nie wczułem się w dylematy głównego bohatera, w żadnym momencie nie wyłapałem w tej historii czegoś przejmującego, a na dodatek umknęły mi nawiązania do Kaina i Abla i tematyka poczucia winy oraz paraliżującego wstydu. Wiem, że to wszystko tam było, zarejestrowałem to na poziomie obrazów, scen, historii, ale nie złożyło się to w moim mniemaniu na coś większego niż suma tych poszczególnych elementów. Gdy w ostatnim ujęciu kamera oddala się, żeby pokazać breuglowski szeroki kadr, w mojej głowie nie było ani ważnych odpowiedzi, ani co gorsza ważnych pytań.

Jest oczywiście wątek rywalizacji i konfrontacji braci, który nabiera rozpędu od pierwszych momentów filmu. Był w nim naprawdę duży potencjał, ale sposób, w jaki ta energia się uwalnia, podczas dość przypadkowego, brutalnego incydentu w pociągu, jest nietrafiony. W ułamkach sekund, w chwili totalnego zagrożenia, bohater grany przez Więckiewicza decyduje się nie interweniować, gdy młodszy brat jest najpierw katowany, potem wyrzucany z pociągu przez grupę nabuzowanych oprychów. Tylko dlaczego jest to powód do wstydu? W takich sytuacjach paraliż, poczucie zamrożenia wszelkich decyzji pod wpływem stresu, może każdego obezwładnić. Nie każdy jest zdolny do poświęceń niczym superbohater, nawet jeśli chodzi o brata. Takich rzeczy nie ma co wymagać od ludzi i ich brak nie powinien być powodem do wstydu czy poczucia winy.

Dlatego osnucie reszty historii wokół tego kluczowego momentu osłabia dla mnie moralny dylemat zawarty filmie. Na pewno jest jeszcze kwestia reakcji na to, co się wydarzyło w pociągu, próby tuszowania i odsuwania od siebie tej sytuacji, a nawet wchodzeniu w kłamstwo. Jeśli doda się do tego niechęć do brata sprzed wypadku, a nawet po nim, kiedy żona bohatera granego przez Więckiewicza z troską zajmuje się znajdującym się w śpiączce bratem oraz jego małymi dziećmi, układa się to w coś więcej. Do tego ta ogólna niechęć do ludzi, na przykład bezpardonowe traktowanie swoich pracowników, nawiasem mówiąc genialnie zagrane; do tego stopnia, że przypominało mi zachowania mojego ojca z czasów, kiedy sam prowadził małą firmę i wszystkich rozstawiał po kątach. To wszystko może rzeczywiście składać się na poczucie wstydu i winy, a efekty, które widzimy w filmie (brat nie żyje, żona odchodzi, pracownicy się boją, rodzice się odsuwają) to najpewniej początek jakiejś przemiany.

Tak czy inaczej, pomimo sprawnie opowiedzianej historii "Wymyk" mnie nie ujął głębią czy oryginalnością. Brakło w nim czegoś przejmującego, a jednocześnie niebanalnego, nienachalnie zapraszającego widza do zastanowania się nad moralnym lub życiowym dylematem. Na trzy z plusem.

Saturday 10 December 2011

Po co czytać o ludobójstwie?

Ciekawe, ile przypadkowo spotkanych na ulicy osób potrafiłoby odpowiedzieć na pytanie, kto był w 1994r. ofiarą, a kto sprawcą w Rwandzie. Tutsi i Hutu, nazwy dwóch zwaśnionych plemion, przedostały się dość mocno do świadomości, ale większość najpewniej nie pamięta już szczegłów szokującego ludobójstwa. Zresztą, w kontekscie skomplikowanych relacji między plemionami, przypisywanie winy jest może najmniej ważnym etapem dochodzenia do normalności w tym niewielkim afrykańskim kraju oraz procesu zrozumienia tych wyjątkowych wydarzeń przez świat. Z drugiej strony jednak, gdyby ktoś w Afryce lub gdziekolwiek indziej nie potrafił jednoznacznie odróżnić udziału nazistów i Żydów w czasie Holokaustu, pewnie uznalibyśmy go za ignoranta. A może nawet za kogoś dużo gorszego.

W 1994r. to Hutu masowo zabijali Tutsi w odwecie za prawdziwe i urojone przewiny tej zamożnej i wpływowej mniejszości. Bezpośrednim bodźcem był do dziś niewyjaśniony zamach na samolot prezydencki, w ktorym zginął wywodzący się z plemiona Hutu wieloletni prezydent kraju Juvenal Habyarimana, ale prześladowania i groźby kierowane wobec Tutsi trwały od lat. Tak dojrzewały nastroje, które zaowocowały bestialskim ludobójstwem według różnych szacunków od 500 tyś. do miliona najbliższych sąsiadów. Przeprowadzonym przez ludzi najnormalniejszych z normalnych.

"Strategia antylop" to trzecia książka francuskiego dziennikarza Jeana Hatzfelda o losach ofiar i sprawców ludobójstwa w Rwandzie. Przyznaję, że poprzednich nie czytałem, a do tej przyciągnęła mnie dobra prasa, zamiłowanie do reportaży oraz zaufanie do wydawnictwa Czarne. Hatzfeld oddaje w niej głos tym, którzy przeżyli hekatombę ludobójstwa, opisując w ten sposób skomplikowaną rzeczywistość kraju, który będzie na zawsze niósł brzemię tych wydarzeń.

W dużej części książka jest po prostu świadectwem. Ofiary opowiadają o codziennej desperackiej walce o przetrwanie w obliczu zorganizowanych ataków śmiercionośnych komand Hutu. Możemy przez chwilę potowarzyszyć uciekinierom na rwandyjskich wzgórzach, gdzie trwa nieustająca ucieczka przed śmiercią. Z jednej strony zaślepieni nienawiścią Hutu, którzy nie oszczędzą ostrza maczety żadnemu wrogowi, z drugiej instynktownie umykający Tutsi. Zmieniając kierunek biegu, żeby zmylić prześladowców, stosują strategię antylopy. To zresztą nie jedyne ich zwierzęce odruchy w tych dniach. Możemy też zajrzeć na sekundę do rwandyjskich kościołów, gdzie schronienia szukali przerażeni sytuacją Tutsi. Bezskutecznie.

Hatzfeld porządkuje doświadczenia naznaczonego narodu, szuka stałych punktów w nowej Rwandzie. Oczami ocalałych przygląda się na przykład procesowi pojednania, który z jednej strony jest niezbędny do dalszego funkcjonowania społeczeństwa, a z drugiej głęboko niesprawiedliwy. Oprawcy wychodzą przedterminowo z więzień, bo brakuje rąk do pracy, a ich utrzynamie zbyt dużo kosztuje. Na wolności, po pośpiesznej reedukacji, są bardziej przydatni krajowi. Tylko jak taki obrót spraw ma się do odpowiedzialności za sprawstwo ludobójstwa? Jaki wpływ ma ta decyzja na poczucie bezpieczeństwa i sprawiedliwości ocalałych z tej katastrofy? To ofiary mają teraz ciężej - trudniej im mówić o wstydliwych doświadczniach, trudniej odbudować pewność siebie i zaufanie, trudniej bez najbliższych, trudniej ze świadomością, że krzywdy nie zostały odkupione. To poruszający paradoks moralny tego typu sytuacji - przegrany agresor często odzyskuje wigor szybciej niż wygrana ofiara. Trauma i poczucie krzywdy prześladuje ją jeszcze długo po tragicznych wydarzeniach, jeszcze długo "myśli w wiecznym stanie pogotowia", czy było to ludobójstwo na masową skalę, czy gwałt.

"Obiecywaliśmy też sobie, że jeśli przeżyjemy, wszystko będziemy robili z zapałem, bez żadnych zahamowań. To była piewsza z zapomnianych obietnic" (239)

"Bo tak naprawdę, jeśli dusza opuściła go choć na chwilę, będzie mu bardzo trudno powrócić do życia"

W języku ofiar pojawia się intrygujący podział na trzy grupy ludzi. Oprócz żywych i martwych są jeszcze ocaleni. Jako osobna kategoria. Z jednej strony są oni nośnikiem świadectwa o niepojętym, rezerwuarem wiedzy o ludzkim kataklizmie niewyobrażalnych rozmiarów i brutalności. Z drugiej są naznaczeni poczuciem niezrozumienia, wykluczenia, poniżenia.

Hatzfeld przygląda się wielu innym intrygującym aspektom granicznego doświadczenia, jakim jest rwandyjskie ludobójstwo. Oddaje na przykład głos byłemu nauczycielowi, który opowiada, jak ludzie wykształceni, intelektualiści Tutsi powoli tracili oparcie w filozofii i humanizmie. Ich próby wyjaśnienia sytuacji, odnoszenia jej do innych przykładów z historii, wpisywania w ramy nauki lub kultury, prowadziły donikąd. Wcale nie pomagały przetrwać. To ludzie prości, jak rolnicy, lub przebiegli, jak złodziejaszki i przestępcy, stawali się naturalnymi liderami. To ich umiejętności przydawały się w tym trudnym czasie. To ich działalność niosła nadzieję na przeżycie. Inny ważny wątek w rozważaniach ocalałych to odniesienie ludobójstwa do kwestii wiary w Boga. W zderzeniu z wszechogarniającą tragedią wiara rozsypywała się w pył. Tym bardziej że "chrześcijanie nie okazali wiele człowieczeństwa w ludobójstwie" (191).

Czytałem "Strategię antylop" na komfortowej kanapie oraz w nowych poznańskich tramwajach. Te dość ostro kontrastujące okoliczności w stosunku do treści reportażu co rusz kazały mi myśleć o tym, dlaczego właściwie czytam o afrykańskim ludobójstwie. Wydarzeniu nieprzyjemnym, odległym w czasie i przestrzeni, nijak mającym się do mojego mieszczańskiego stylu życia. Czy jest to próba zaspokojenia ciekawości? Chęć poznania prawdy? Przeniesienia się w sytuację graniczną? A może przestroga przed okrutnym potencjałem w sobie samym?

Myślę, że czytelnikiem powoduje to samo, co autorem reportażu. Jest to wyrafinowana mieszanina ciekawości i strachu. Wydarzenia tak skrajne jak ludobójstwo rozszerzają nasze pole widzenia, ponieważ do głosu dochodzą zachowania niecodzienne. To komplikuje nasze widzenie samych siebie, wybija nas z utartych dróg myślenia o tym, co człowiek może, a czego nie może zrobić. Przyglądając się takim wydarzeniom, dążąc do prawdy, wsłuchując się w świadectwo możemy dążyć do nowej równowagi, starając się rozwikłać bolesną zagadkę. Nie ma się co oszukiwać, że będzie to równowaga taka sama jak wcześniej.