Thursday 29 December 2011

Wymyk mi się wymknął

Jestem z urzędzu pozytywnie nastawiony do większości polskich filmów, które mają jakiekolwiek ambicje. Jeśli nie są komediami romantycznymi, chcę je oglądać, chcę na nie chodzić do kina. To dobre nastawienie w połączeniu z przyciągającym plakatem wystarczyło, żeby przekonać mnie, że warto obejrzeć "Wymyk" z Robertem Więckiewiczem w reżyserii Grega Zglińskiego.



Pomogły też dobre recenzje i pozytywne opinie, chociaż był to jeden z tych filmów, do których się specjalnie nie przygotowywałem. Zostały mi gdzieś w głowie porównania do Kieślowskiego, przywoływanie kina moralnego niepokoju i hasło reklamujące film jako najmocniejszy w polskim kinie w tym roku. Tyle o tym, jak dotarłem na seans.

Ważniejsze jest z jakimi wrażeniami z niego wyszedłem. Dominującym uczuciem był niedosyt. Zupełnie nie wczułem się w dylematy głównego bohatera, w żadnym momencie nie wyłapałem w tej historii czegoś przejmującego, a na dodatek umknęły mi nawiązania do Kaina i Abla i tematyka poczucia winy oraz paraliżującego wstydu. Wiem, że to wszystko tam było, zarejestrowałem to na poziomie obrazów, scen, historii, ale nie złożyło się to w moim mniemaniu na coś większego niż suma tych poszczególnych elementów. Gdy w ostatnim ujęciu kamera oddala się, żeby pokazać breuglowski szeroki kadr, w mojej głowie nie było ani ważnych odpowiedzi, ani co gorsza ważnych pytań.

Jest oczywiście wątek rywalizacji i konfrontacji braci, który nabiera rozpędu od pierwszych momentów filmu. Był w nim naprawdę duży potencjał, ale sposób, w jaki ta energia się uwalnia, podczas dość przypadkowego, brutalnego incydentu w pociągu, jest nietrafiony. W ułamkach sekund, w chwili totalnego zagrożenia, bohater grany przez Więckiewicza decyduje się nie interweniować, gdy młodszy brat jest najpierw katowany, potem wyrzucany z pociągu przez grupę nabuzowanych oprychów. Tylko dlaczego jest to powód do wstydu? W takich sytuacjach paraliż, poczucie zamrożenia wszelkich decyzji pod wpływem stresu, może każdego obezwładnić. Nie każdy jest zdolny do poświęceń niczym superbohater, nawet jeśli chodzi o brata. Takich rzeczy nie ma co wymagać od ludzi i ich brak nie powinien być powodem do wstydu czy poczucia winy.

Dlatego osnucie reszty historii wokół tego kluczowego momentu osłabia dla mnie moralny dylemat zawarty filmie. Na pewno jest jeszcze kwestia reakcji na to, co się wydarzyło w pociągu, próby tuszowania i odsuwania od siebie tej sytuacji, a nawet wchodzeniu w kłamstwo. Jeśli doda się do tego niechęć do brata sprzed wypadku, a nawet po nim, kiedy żona bohatera granego przez Więckiewicza z troską zajmuje się znajdującym się w śpiączce bratem oraz jego małymi dziećmi, układa się to w coś więcej. Do tego ta ogólna niechęć do ludzi, na przykład bezpardonowe traktowanie swoich pracowników, nawiasem mówiąc genialnie zagrane; do tego stopnia, że przypominało mi zachowania mojego ojca z czasów, kiedy sam prowadził małą firmę i wszystkich rozstawiał po kątach. To wszystko może rzeczywiście składać się na poczucie wstydu i winy, a efekty, które widzimy w filmie (brat nie żyje, żona odchodzi, pracownicy się boją, rodzice się odsuwają) to najpewniej początek jakiejś przemiany.

Tak czy inaczej, pomimo sprawnie opowiedzianej historii "Wymyk" mnie nie ujął głębią czy oryginalnością. Brakło w nim czegoś przejmującego, a jednocześnie niebanalnego, nienachalnie zapraszającego widza do zastanowania się nad moralnym lub życiowym dylematem. Na trzy z plusem.

Saturday 10 December 2011

Po co czytać o ludobójstwie?

Ciekawe, ile przypadkowo spotkanych na ulicy osób potrafiłoby odpowiedzieć na pytanie, kto był w 1994r. ofiarą, a kto sprawcą w Rwandzie. Tutsi i Hutu, nazwy dwóch zwaśnionych plemion, przedostały się dość mocno do świadomości, ale większość najpewniej nie pamięta już szczegłów szokującego ludobójstwa. Zresztą, w kontekscie skomplikowanych relacji między plemionami, przypisywanie winy jest może najmniej ważnym etapem dochodzenia do normalności w tym niewielkim afrykańskim kraju oraz procesu zrozumienia tych wyjątkowych wydarzeń przez świat. Z drugiej strony jednak, gdyby ktoś w Afryce lub gdziekolwiek indziej nie potrafił jednoznacznie odróżnić udziału nazistów i Żydów w czasie Holokaustu, pewnie uznalibyśmy go za ignoranta. A może nawet za kogoś dużo gorszego.

W 1994r. to Hutu masowo zabijali Tutsi w odwecie za prawdziwe i urojone przewiny tej zamożnej i wpływowej mniejszości. Bezpośrednim bodźcem był do dziś niewyjaśniony zamach na samolot prezydencki, w ktorym zginął wywodzący się z plemiona Hutu wieloletni prezydent kraju Juvenal Habyarimana, ale prześladowania i groźby kierowane wobec Tutsi trwały od lat. Tak dojrzewały nastroje, które zaowocowały bestialskim ludobójstwem według różnych szacunków od 500 tyś. do miliona najbliższych sąsiadów. Przeprowadzonym przez ludzi najnormalniejszych z normalnych.

"Strategia antylop" to trzecia książka francuskiego dziennikarza Jeana Hatzfelda o losach ofiar i sprawców ludobójstwa w Rwandzie. Przyznaję, że poprzednich nie czytałem, a do tej przyciągnęła mnie dobra prasa, zamiłowanie do reportaży oraz zaufanie do wydawnictwa Czarne. Hatzfeld oddaje w niej głos tym, którzy przeżyli hekatombę ludobójstwa, opisując w ten sposób skomplikowaną rzeczywistość kraju, który będzie na zawsze niósł brzemię tych wydarzeń.

W dużej części książka jest po prostu świadectwem. Ofiary opowiadają o codziennej desperackiej walce o przetrwanie w obliczu zorganizowanych ataków śmiercionośnych komand Hutu. Możemy przez chwilę potowarzyszyć uciekinierom na rwandyjskich wzgórzach, gdzie trwa nieustająca ucieczka przed śmiercią. Z jednej strony zaślepieni nienawiścią Hutu, którzy nie oszczędzą ostrza maczety żadnemu wrogowi, z drugiej instynktownie umykający Tutsi. Zmieniając kierunek biegu, żeby zmylić prześladowców, stosują strategię antylopy. To zresztą nie jedyne ich zwierzęce odruchy w tych dniach. Możemy też zajrzeć na sekundę do rwandyjskich kościołów, gdzie schronienia szukali przerażeni sytuacją Tutsi. Bezskutecznie.

Hatzfeld porządkuje doświadczenia naznaczonego narodu, szuka stałych punktów w nowej Rwandzie. Oczami ocalałych przygląda się na przykład procesowi pojednania, który z jednej strony jest niezbędny do dalszego funkcjonowania społeczeństwa, a z drugiej głęboko niesprawiedliwy. Oprawcy wychodzą przedterminowo z więzień, bo brakuje rąk do pracy, a ich utrzynamie zbyt dużo kosztuje. Na wolności, po pośpiesznej reedukacji, są bardziej przydatni krajowi. Tylko jak taki obrót spraw ma się do odpowiedzialności za sprawstwo ludobójstwa? Jaki wpływ ma ta decyzja na poczucie bezpieczeństwa i sprawiedliwości ocalałych z tej katastrofy? To ofiary mają teraz ciężej - trudniej im mówić o wstydliwych doświadczniach, trudniej odbudować pewność siebie i zaufanie, trudniej bez najbliższych, trudniej ze świadomością, że krzywdy nie zostały odkupione. To poruszający paradoks moralny tego typu sytuacji - przegrany agresor często odzyskuje wigor szybciej niż wygrana ofiara. Trauma i poczucie krzywdy prześladuje ją jeszcze długo po tragicznych wydarzeniach, jeszcze długo "myśli w wiecznym stanie pogotowia", czy było to ludobójstwo na masową skalę, czy gwałt.

"Obiecywaliśmy też sobie, że jeśli przeżyjemy, wszystko będziemy robili z zapałem, bez żadnych zahamowań. To była piewsza z zapomnianych obietnic" (239)

"Bo tak naprawdę, jeśli dusza opuściła go choć na chwilę, będzie mu bardzo trudno powrócić do życia"

W języku ofiar pojawia się intrygujący podział na trzy grupy ludzi. Oprócz żywych i martwych są jeszcze ocaleni. Jako osobna kategoria. Z jednej strony są oni nośnikiem świadectwa o niepojętym, rezerwuarem wiedzy o ludzkim kataklizmie niewyobrażalnych rozmiarów i brutalności. Z drugiej są naznaczeni poczuciem niezrozumienia, wykluczenia, poniżenia.

Hatzfeld przygląda się wielu innym intrygującym aspektom granicznego doświadczenia, jakim jest rwandyjskie ludobójstwo. Oddaje na przykład głos byłemu nauczycielowi, który opowiada, jak ludzie wykształceni, intelektualiści Tutsi powoli tracili oparcie w filozofii i humanizmie. Ich próby wyjaśnienia sytuacji, odnoszenia jej do innych przykładów z historii, wpisywania w ramy nauki lub kultury, prowadziły donikąd. Wcale nie pomagały przetrwać. To ludzie prości, jak rolnicy, lub przebiegli, jak złodziejaszki i przestępcy, stawali się naturalnymi liderami. To ich umiejętności przydawały się w tym trudnym czasie. To ich działalność niosła nadzieję na przeżycie. Inny ważny wątek w rozważaniach ocalałych to odniesienie ludobójstwa do kwestii wiary w Boga. W zderzeniu z wszechogarniającą tragedią wiara rozsypywała się w pył. Tym bardziej że "chrześcijanie nie okazali wiele człowieczeństwa w ludobójstwie" (191).

Czytałem "Strategię antylop" na komfortowej kanapie oraz w nowych poznańskich tramwajach. Te dość ostro kontrastujące okoliczności w stosunku do treści reportażu co rusz kazały mi myśleć o tym, dlaczego właściwie czytam o afrykańskim ludobójstwie. Wydarzeniu nieprzyjemnym, odległym w czasie i przestrzeni, nijak mającym się do mojego mieszczańskiego stylu życia. Czy jest to próba zaspokojenia ciekawości? Chęć poznania prawdy? Przeniesienia się w sytuację graniczną? A może przestroga przed okrutnym potencjałem w sobie samym?

Myślę, że czytelnikiem powoduje to samo, co autorem reportażu. Jest to wyrafinowana mieszanina ciekawości i strachu. Wydarzenia tak skrajne jak ludobójstwo rozszerzają nasze pole widzenia, ponieważ do głosu dochodzą zachowania niecodzienne. To komplikuje nasze widzenie samych siebie, wybija nas z utartych dróg myślenia o tym, co człowiek może, a czego nie może zrobić. Przyglądając się takim wydarzeniom, dążąc do prawdy, wsłuchując się w świadectwo możemy dążyć do nowej równowagi, starając się rozwikłać bolesną zagadkę. Nie ma się co oszukiwać, że będzie to równowaga taka sama jak wcześniej.

Friday 25 November 2011

A society in decline

I have to admit American Rust is one of the books I came across in Amazon's recommendation and customer review system. Add to it the newspaper praise, where it was compared to Cormac McCarthy's unputdownable Road, and it was more than enough to have my hands itching to buy it. What also got me attracted was the ambience of American decline that is strikingly clear as soon as you read the title and see the front cover. In a period of economic doom, when we keep picking up messages of social disintegration on a daily basis, I kind of wanted to explore this mood even more.

American Rust tells a crime story set in Buell, a small town in the Mon Valley, a depressed area hit especially hard by the offshoring of heavy industry jobs to cheaper destinations. It's not about who'd done it. We know nearly from page one that it's two local high school graduates who found themselves in the wrong place, at the wrong time. In a tussle in an abandoned machine shop, Isaac blasts a bearing against a bum's forehead and kills him. Normally a quiet and extremely clever boy, he does that to rescue Poe, a friend. The story shuttles between several characters whose lives are affected by these unfortunate events in the following weeks.

Narrating events through multiple eyes is an interesting technique. It makes it possible to keep the pace of the story quite high, as we learn about new developments from different characters. But it also allows to paint a broader social and emotional background as so many distinct voices get a chance to speak out. I felt engrossed by this style in the opening chapters, even if my enthusiasm began to taper off somewhat deeper into the book.

American Rust is a poignant portrayal of a society in decline. With a disappearing manufacturing base and a dearth of meaningful jobs to go around, the dream of a decent life for decent work is slowly but inevitably turning into a nightmare. Average Joes and Janes struggle to make ends meet, they lose confidence, optimism and a sense of direction. They have little to inspire a generation of their children to do any better. Relationships are strained and broken. Crime creeps in as a natural side effect.

The book is full of uncompromising descriptions of houses falling apart, steelyards being taken to pieces and the society getting older, rusty, beyond repair. It's often pitted against nature that, incidentally, seems to be staging a comeback. Deer wander in the streets and around houses, the valley's lush scenery offers the only real respite from all-embracing decay.

Every character in the story is somehow tragically affected by the decline. Most live on (or not high above) the breadline, doing poorly paid jobs or trying as hard as they can to qualify for government benefits. A disability pension means a life of stability and luxury. Good jobs are impossible to find. Quite tellingly, home care for the elderly might be the only growth area. Another sector that is still standing is bar nightlife. Poe and Isaac, two stray teenagers who kill the Swede in the machine shop, are incapable of leaving the place behind. They are both exceptionally talented but lack social and life skills needed to move on in life. Getting in trouble instead is a natural consequence. Isaac's smart-ass sister Lee manages to move up the social ladder by marrying rich in Boston, but remains unhappy, lonely and lost in her life. A good-natured cop Harris, who is in love with Poe's mother Grace, resorts to authority abuse to save her son from lockup. He murders two tramp witnesses.

The book's grim but enjoyable as an unsweetened look into America's underbelly.

Some quotes and vocab:

"We're trending backwards as a nation, probably for the first time in history (...). The real problem is the average citizen doesn't have a job he can be good at"

"There was something particularly American about it - blaming yourself for your bad luck" (229)

"This is what it means to get old, you don't forward to pleasure so much as easing pain"

"By a certain age, people have their own trajectory"

"painful to see the world changing without you"

to sink money into sth
send sth into a tailspin / go into a tailspin
get a free ride for sth
change the bedpan
fall behind on bills
a horror show
It's not going anywhere
be on child support (= alimenty)
probably holding the books upside down
a minimum-wage job
to take a pull from a bottle
watch a sun go dwon from a back deck
get one free pass (raz się upiec)
a licence plate
look through binoculars
bend over backwards
I think a drink wouldn't kill us.
come round for a piece of pussy
Alrighty, then.
go back on your word
call in sick
wolf or sheep / predator or prey / hunter or hunted
get arrested for public consumption
DUI = driving under influence
take an immediate dislike to
dead in the water (= not going anywhere, not making any progress)
to frisk = to search esp for a hidden gun
a shot caller = a high status gang member
That's pretty much the least of your worries
within the margin of error
a National Merit scholar
trailer trash
put a warrant out for sb
to grab sb in a haedlock

Friday 4 November 2011

Chiny z różnych perspektyw

Książkę Liao Yiwu "Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe. Chiny z perspektywy nizin społecznych" dostałem od redaktora Trójki. Wycieczkę objazdową do Chin wygrała moja dziewczyna w konkursie dużej sieci restauracji. W ten bezkosztowy sposób udało mi się wprowadzić w dość atrakcyjny ostatnio temat. O Chinach pisze się i mówi dużo, ale - jak to zazwyczaj w przypadku odległych kultur i krajów - głównie przy użyciu klisz i uproszczeń. Made in China to wciąż synonim niskiej jakości. Żółty kolor skóry to bardziej oznaka zapóźnienia, biedy, przeciętności niż seksapilu. Dochodzi do tego kilka spraw politycznych i historycznych, które budują wokół Chin negatywne emocje. Jako przeciwwaga pojawia się obraz szalonego rozwoju i rosnącego wpływu Chińczyków, najczęściej w kontekście negatywnych scenariuszy dla świata.

Książka Liao Yiwu, nietolerowanego przez chińską władzę dysydenta, wpisuje się raczej w ten krytyczny obraz Państwa Środka. Jest to zbiór luźnych rozmów z kilkunastoma Chińczykami, których łączy tyle, że - każdy na swój sposób - byli ofiarami komunistycznego reżimu. Niektórych spotkały bezpośrednie represje aparatu, inni byli ofiarami nietrafionych decyzji i polityk chińskiej władzy na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu dekad. Wśród rozmówców Liao są między innymi trędowaty, wiejski nauczyciel, prawicowiec, nielegalny imigrant czy robotnik napływowy. Każdemu z nich autor daje głos. Jest to format często porównywany z tym, co robił w Stanach Studs Trekel, wybitny dziennikarz, który po prostu rozmawiał z przeciętnymi ludźmi w Ameryce, np. w książce "Working people talk".

Mam jednak poważne zastrzeżenie do tej metody opisywania świata. Wszyscy mamy swoją historię, wszyscy chcielibyśmy ją zaprezentować światu, ale ostatecznie jest to tylko jedna perspektywa na całość. Często kierują nami emocje, chęć rewanżu za doznane krzywdy, chęć opisania siebie w roli pokrzywdzonego, a nie współwinowajcy. Opowieści w "Prowadzącym umarłych" są fascynujące, ale tylko w minimalnym stopniu zbliżają nas do prawdy o Chinach, one voice at a time. Przypominają mi trochę swoją dynamiką propozycję, którą otrzymałem od ojca mojego kolegi, lokalnego biznesmena, kiedy pracowałem w szkole średniej jako dziennikarz. Zaproponował, żebym opisał w pełnym artykule historię jego udręki z urzędnikami. Tylko dlaczego jego głos miałby być taki ważny? Czy jest on wiarygodnym źródłem przy opisywaniu własnych urazów wobec innych ludzi? Dlaczego nie dać głosu innym uczestnikom, w tym przypadku urzędnikom? Dlaczego nie dać głosu tym, którzy zostali w urzędzie dobrze obsłużeni w podobnych sprawach? Ludzie zbyt chętnie ulegają niekompletnemu opisowi rzeczywistości, uznają, że to ich wersja lub wizja jest jedyną wartościową.

To, co robi Liao Yiwu, trzeba jednak widzieć w trochę innym świetle. Jest to najzwyklejsza próba oddania głosu tym, którzy w ogóle go nie mają, bo są go pozbawieni przez władzę. Restrykcyjny komunizm od kilkudziesięciu lat nie zezwala na wolność wypowiedzi, krytyki, zaburza poczucie sprawiedliwości, nie pozwala dochodzić swoich praw, wdraża dramatyczne w skutkach pomysły, za które nikt bezpośrednio nie odpowiada. O takich przypadkach, na pojedynczą i masową skalę, opowiadają bohateriowie "Prowadzącego umarłych".

Sporą część książki zajmują wywiady z takimi wydarzeniami jak Wielki Skok Naprzód czy Rewolucja Kulturalna w tle. To gigantyczne inicjatywy komunistycznej władzy, głównie autorstwa Mao Zedonga, przewodniczącego partii i lidera kraju do 1976r., które miały na celu zintegrowanie społeczeństwa i jego postęp cywilizacyjny. Przyniosły jednak zgoła odwrotne skutki - przemoc polityczną, prześladowania, niszczenie kultury, sztuki i religii, zapaść gospodarczą i masową klęskę głodu. Władza żyła w paranoicznym świecie, w którym nikt nie jest wyłączony z podejrzeń. W najgorszej sytuacji byli właściciele ziemscy i ich potomkowie. Znaleźli się po złej stronie konfliktu klasowego i musieli za to zapłacić, najczęściej życiem, przy najmniejszym wymiarze kary - pozycją społeczną. Do największych wrogów należeli też tak zwani prawicowcy oraz kontrrewolucjoniści, sceptycy i krytycy komunistycznej władzy. Jako że nie było mowy o normalnym systemie sprawidliwości, dowodzeniu swojej niewinności przed sądem, każdy, ale to dosłownie każdy, mógł stać się prawicowcem lub wrogiem klasowym. Za wypowiedź, za znalezienie się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu, za cokolwiek, jeśli taka była wola ludzi władzy.

Rozczaruje się ten, kto sądzi, że brutalność władzy zniknęła wraz z reformami Deng Xiaopinga, które stały się podstawą dzisiejszych sukcesów gospodarczych i geopolitycznych Chin. Wiele opowieści pochodzi z okresu bezpośrednio po śmierci przewodniczącego Mao, a nawet z ostatnich kilku lat. Mamy historię prześladowanych kobiet z pokojowego ruchu religijnego Falun Gong, rodziców chłopaka zabitego w czasie zamieszek na Placu Niebiańskiego Spokoju Tienanmen, bezskutecznie dobijających się o prawdę i sprawiedliwość o synu, czy dyrektora państwowego banku, który odważył się interweniować w sprawie agresji władzy na protestujących w 1989r. studentów.

Imponuje mi cierpliwość Chińczyków, szczególnie tych uciskanych, w obliczu takiej szalonej historii ostatnich dekad. Połączona z biernością i szacunkiem dla jedności narodowej, daje ona praktycznie pewność, że chińska biedota nie zwróci się przeciwko władzy. Rządzący Chinami wykorzystwali tą pewność wielokrotnie i nic nie wkazuje na to, że może się to szybko zmienić.

Tuesday 1 November 2011

Outliers by Gladwell

Malcolm Gladwell is one of the most prominent public intellectuals of our times. The popularity of his books knows no bounds. There is no better proof for it than what you can see in airport bookstores around the world. From Warsaw to Istanbul to Shanghai, his exquisitely readable, perfectly calibrated investigations into popular topics, like success, talent or great ideas, are what meets the eye as you walk in. Gladwell's ability to appeal to a mass audience is quite amazing in the world of modern literature, but it wouldn't be too difficult to assign his work to a category of commuting non-fiction. You can easily read it through on a mid-range flight or a train trip. There's also quite a lot to say about his trademark style, which hovers around the core idea in quite large circles through reportage type narrative only to come to relatively simple, not to say obvious, conclusions. He does have a unique way of connecting the dots you know are there but fail to see the full picture most of the time. Possibly, this is the secret of Gladwell's success.

Outliers is the second title by Gladwell I've read, after the Tipping Point. There's going to be more.

What Gladwell does throughout Outliers is try to answer the question what determines people's chances of success. He wants to know how outstanding individuals, like Bill Gates, came to be. What nurtured their ascendance to the top of their professions? His major premise is that in thinking about achievement most people pay too much attention to innate features, especially talent. We tend to think great people are born great. They're blessed by the gods. They have what it takes from the very beginning. While Gladwell admits that predispositions do play a part, he uncovers a maze of hidden patterns that additionally shape chances of success.

What are these stepping stones to greatness?

1. In hockey or football, Gladwell argues, being born at the start of the year, say in January or February, greatly improves your chances of becoming successful. School classes and sport clubs are recruited on the basis of a birth date. Kids born in January have a few months advantage over kids born later in the same year. At an early age, when physical and emotional development move ahead fast, this can mean a world of difference in strength. This is how January and February kids are spotted by coaches and given preferential treatment that quickly increases their advantage over other kids. This is how arbitary cut-off dates (known as the Matthew Effect) affect chances of success in sport.

2. On the basis of the Beatles, Gladwell introduces the 10,000-hour rule. Their talent exploded for a reason. They were invited to Hamburg to play extremely long and frequent concerts in its insatiable music scene at an early stage of their career. This allowed them to practice, experiment and improvise, building up skill and style. Having played about 10,000 hours together, their performance became proficient and instinctive. They mastered their trade. The greatest Bealtles albums were released around this time. This concept reminds me of Diego Maradona, who described his unstopping appetite for football as a kid in one documentary, including playing at night. This extra effort made him into an even better player.

3. Gladwell also looked into whether IQ has a direct relation to success and concluded that up to a certain point higher intelligence makes a lot of difference. However, when it hits about 120 points, anything more you have is not giving you too much advantage over others. This explains why Mensa geniuses, like Christopher Langan, are not necessarily very successful in professional or private life. They might be increadibly smart but they fail to find practical ways to capitalize on it, especially if they miss other success factors.

Chris Langan - IQ 195, but not terribly successful



4. Another factor Gladwell turns a spotlight on is timing. Bill Gates is a good illustration, with his extraordinary ability to program computers that was met with support of his parents, school and early IT companies. He was born at the right time, with the right set of skills and had the right conditions to grow them from an early age. Gladwell also tells a story of a merger and acquisition lawyer of Jewish descent called Joe Flom, who had the luck to join this practice area when major companies did not bother to invest time and trouble there. When the industry grew in importance in the 1980s, he had a terrific first-mover advantage and used it to secure his success as a M&A specialist. What contributed to his rise? Jewish background that placed emphasis on written word and patience plus the timing of his entry into mergers and acquisitions.

5. Cultural heritage is the last thread in Outliers and possibly the most fascinating in my judgement. I couldn't put down the chapter on the ethnic theory of plane crashes. It reports a well-known case of Korean Air pilots who had a series of fatal accidents in the 1980s. Despite excellent technology, Korean Air belonged to an infamous group of the most dangerous airlines to fly with. When its management hired Americans to investigate why, they discovered that Korean culture placed extreme emphasis on respect for authority. Korea was among countries with the largest power distance. In this culture, people in power were shown massive respect and were not to be disagreed with by subordinates. There was a clear and rigorous hierarchy of communication that made it difficult to criticize superiors directly. In the case of Korean Air, it meant that the flight crew were too shy and restrained to inform the pilot about problems or, even more so, challenge his bad decisions. This led to more instances of human error on the part of tired or mistaken pilots as there were no procedures in place for the rest of the crew to correct things.

The other fascinating story illustrating how culture influences attitudes to success has to do with Chinese work ethic. Formed in rice-growing regions, where work requires determination and dedication, it is best summed up by a Chinese proverb Gladwell uses to open the chapter. "No one who can rise before dawn three hundred sixty days a year fails to make his family rich". The Chinese and many other Asians believe steadfastly in the value of hard work and they are ready to focus on it, even at the cost of some inconvenient sacrifices. Gladwell connects this with stellar results of Asian kids in maths, which - as he proves - is as much about innate talent for abstract thinking as it is about taking time and effort to solve problems. Asians are more willing to sit through problems as they trust dilligence will be rewarded.

From the rice paddies of Asia, Gladwell comes back to the US, where he picks up discussions about school attainment gap between social classes. The poor, obviously, do not do nearly as well as the rich. The usual culprit is schools. They are believed to benefit students from richer families. In reality, research shows that school performance is practically the same across different social classes and where they really diverge is during holiday. While richer students have support of parents, financial, intellectual and cultural, while school is off (which is several months in a year), poorer students are left for themselves and make no progress. Worse still - they move backwards.

Monday 24 October 2011

Czarnecki o kryzysie

Dzisiaj w "Wyborczej" jeden z ciekawszych polskich biznesmenów średniego pokolenia, Leszek Czarnecki, właściciel Getin Holding, banków Getin Noble i Idea Bank czy pośrednika finansowego Open Finance, pisze o źródłach kryzysu oraz perspektywach jego końca.

Z ust takiego autorytetu dość potężnie brzmi konkluzja, że współczeny biznes jest oparty na nieracjonalnym ryzyku, ponieważ firmy nie dają sobie czasu na uczciwą analizę swoich pomysłów i ich długofalowych konsekwencji. Wdrażają ryzykowne pomysły, żeby zdążyć przed konkurencją lub ją dogonić, mimo że nie są one dobrze uzasadnione lub nawet przemyślane.

Czarnecki zauważa też patologię w bankowości, która polega na wynagradzaniu premiami za zawieranie umów i podejmowanie decyzji, których skutki będą dopiero znane w przyszłości. Wyglądają teraz dobrze, ponieważ jeszcze za wcześnie na istotną weryfikację ich trafności, ta przyjdzie z czasem (np. w kredytach hipotecznych czy bardziej zaawansowanych produktach inwestycyjnych). Premie są jednak wypłacane już teraz. Czarnecki nazywa to zjawisko up front banking.

Tuesday 18 October 2011

Never worry alone

I knew "Never eat lunch alone" and "Never say never", after reading this HBR post on procrastination I also know "Never worry alone". That's a cute collection of life's little wisdoms.

Thank God somebody invented blog comments - in a fairly predictable article on how to beat the propensity to procrastinate, it was one reader's reference to the book "The Now Habit", which is now in my Amazon's wishlist, that made my day.

Monday 17 October 2011

Szwajcaria 200€, Polska 50€

Jan Smela, biznesmen i prezes Ericpol Telecom, firmy z branży M2M o międzynarodowej pozycji, szczególnie jako dostawca usług w outsourcingu w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej":

1. "Cechy, ktore zdecydowały o tym, że mi się udało to umiejętność analizowania sytuacji i ludzi, wyciągania wnisków i zmysł organizacyjny. I trzeba mieć siłę, by to, co zaplanowane, konsekwentnie realizować".

2. "Jak Szwajcar przychodzi do zachodniego kontrahenta i mówi, że wykona zamówienie, ale za 200 euro za godzinę, to nikt nie dyskutuje. Ale jak polska firma mówi, że za to samo, przy zachowaniu identycznej jakości, weźmie 50 euro, to i tak kręcą nosem i każą udowadniać, że firma cokolwiek potrafi. Myślę, że to zadanie dla rządu, żeby popracować nad wizerunkiem Polski".

Recepta na korki

Poznań stoi w korkach, męczy się i frustruje. W dzisieszym "Metrze" jest recepta na to, jak nie zwariować w takich warunkach. Jej autor, profesor Zbigniew Nęcki, psycholog społeczny z UJ, pisze: "Po pierwsze - cierpliwość. To taka stara piękna cecha, o której zapomnieliśmy. Po drugie - planowanie czasu. Sprawdzić w internecie objazdy, wyjść wcześniej z domu. Po trzecie - nie wrzeszczeć na innych, nie denerwować się. Ludzie w innych samochodach, w autobusie to nie rywale, a współbracia w kłopotach i cierpieniu. Bądźmy dla nich życzliwi. Ewentualnie można znaleźć wspólnego wroga - urzędników. Za to, że przygotowali za mało objazdów, autobusów. I od razu robi się na duszy lżej. Po czwarte - rozwijajmy duch i intelekt. Bierzmy do autobusu, tramwaju, pociągu gazety i książki".

Sunday 16 October 2011

Być jak Marek Kondrat

Market Kondrat przestał być aktorem, oddał się roli twarzy banku ING w Polsce oraz prowadzeniu winiarskiego biznesu. Stał się też ważnym głosem w dyskusjach na temat kondycji Polski i Polaków. Co ważne, głosem stonowanym, ciekawym i konstruktywnym. Jest kimś w pełni przenikniętym lokalną specyfiką (lubi nawiązywać do roli Miałczyńskiego z "Dnia Świra", filmowej esencji rozgoryczonego, małostkowego, destrukcyjnego inteligenta polskiego), a jednocześnie dzięki wieloletniemu kontraktowi reklamowemu może na nią patrzeć z dystansu. Przed wyborami udzielił bardzo ciekawego wywiadu "Gazecie Wyborczej". Zapamiętam z niego dwie rzeczy.

Po pierwsze, fragment, w którym Kondrat odradza poddawanie się złym emocjom. Przytacza sceny z "Dnia świra", kiedy Adaś zaczyna dzień z jakimś planem, ale wszystko obraca się w ruinę, bo daje się wciągnąć w jakieś poboczne frustracje. Ktoś go potrącił, gdzieś za długo stoi w kolejce, wchodzi w psią kupę. Nagle nowy dzień staje się koszmarem. Nic nie da się osiągnąć przy takim rozdrobnieniu na miałkie sprawy. Kondrat odradza życie w przekonaniu, że "wszystkie idiotyzmy świata są wymierzone przeciwko nam". W ten sposób "zbyt dużo energii zużywa się na złe emocje, jest się ugotowanym, rozmontowanym na resztę dnia, skupionym na rzeczach pobocznych".

Kondrat opowiada też o skłonności Polaków do widzenia swoich wyborów przez pryzmat związku z polskością, charakterem narodowym, patriotyczną pępowiną. Przytacza rozmowę, którą odbył we Włoszech przy kawiarnianym stoliku z ludźmi, którzy przeprowadzili się tam ze Szwecji, Niemiec czy Anglii. Nikt z nich nie narzekał na swój kraj pochodzenia, nie widział w jego wadach przyczyn swojej przeprowadzki, nie żył w ciągłej kontrze do miejsca pochodzenia. Powody były dużo bardziej praktyczne, lepiej zdefiniowane, mniej emocjonalne, nie wynikające z urazów. Bo we Włoszech jest więcej słońca, bo wino i jedzenie są świetne, bo jaki problem pracować na odległość. Czy w ten sposób opisują motywy swoich wojaży po świecie polscy emigranci?

Chwytanie sensu i Masza Potocka

Zawsze uważałem artystów za ludzi z fascynującą perspektywą na świat, zdolnych do myślenia abstrakcyjnego i niekonwensjonalnego. Z przyjemnością przeczytałem wywiad w "Wysokich Obcasach" z Maszą Potocką, dyrektorką MOCAK i dojrzałą artystką życia.

Podoba mi się, jak opisała dziwną dynamikę ludzkich relacji - to, że najpierw się do siebie zbliżamy, odkrywamy, poznajemy, a gdy sprawy się nie układają, przecinamy te połączenia. Jest to olbrzymie marnotrawstwo bliskości, intrymności, stabilności, przykład zaburzonej ekonomii ludzkich emocji. Nie opłaca się to nam w ogóle, a jednak to robimy.

W innej sprawie, w której czuję z nią pokrewieństwo, chciałbym panią Marię zacytować: "Uważam, że obowiązkiem człowieka jest dobrze wywarzona skuteczność. Najpierw trzeba zbadać możliwości narzędzia, jakim się jest, potem zarysować sens, jakiego się poszukuje, w końcu znaleźć metodę na chwytanie tego sensu".

Sunday 9 October 2011

New music from the past

The idea of rehashing and recycling styles of the past in music or fashion might well be one of the defining chracteristics of comtemporary times. There's an interesting Pitchfork interview with a long-time music critic Simon Reynolds about his recent book Retromania, where he laments about lack of forward-looking direction on the modern pop scene. Due to unlimited online access to past records and shameless freedom of creative pilfering from other artists, too many musicians become satisfied with rediscovering the wheel through current filters rather than moving on.

These concerns interplay well with the new release by Girls that sounds fine but blatantly recycles a variety of influences. Two other acts currenly on my loop are Youth Lagoon, who quite obviosly nods to anyone from Fleet Foxes to Bon Iver to countless others in the business of lo-fi melancholy and wide-eyed rusticalia, and St Vincent, a variation on Tori Amos or PJ Harvey.

Saturday 8 October 2011

False start

I've just come back from my first squash tournament in life and my head is hanging low. I had much higher expectations after training the sport for some three months with a personal trainer, but all this trouble and investment were enough to beat one rather hapless female contestant and a guy who was relatively poor opposition. I went on to lose four following games, never winning a single set, with skillful but gettable players. I ranked 8 out of 12 people in the tournament. Two last places went to women.

My mistakes were glaring. I lost most points being unable to return the serve effectively. In fact, with some players I would first go 0-8 down before starting to score myself. This was already too far behind to grab sets. They were clearly in control throughout. It was also me who lacked confidence and determination to win. I definitely didn't do well on psychology, even though with most players I got beaten by today my skills were inferior. Or, possibly, this is too strong a judgment - I was very volatile, incapable of showing strength for a couple of rallies and winning visible advantage. But I see a road to victories in the future.

One important excuse I have for doing so badly is that I wasn't feeling 100%. I've been struggling with an autumn infection for a couple of days and it's not getting any better. After three, four games I could feel my energy evaporating, along with my confidence and willpower.

Plan for next time: in the best case scenario - win one more quality opponent; in the worst case scenario - win a set or two in losing games.

Friday 7 October 2011

Summer's gone: Top five concerts

It's childish I know, but who cares, I'm going to rank my favorite summer 2011 concerts.

1. Fleet Foxes / Malta / they were the best summer 2011 concert before they even walked onto the stage at Poznań's Malta lake, not very fair, but this is what you get if your music's so refreshing,
2. Low / OFF / every single sound in its place, enormous willingness to play for the audience, even beyond their contractual time, which the organizers said no to,
3. Mogwai / OFF / I was on my way to the tent, dog tired, but they kept me listening till their closing riffs. They were in much better shape than two or three years ago in Mysłowice.
4. Destroyer / OFF / A revelation, a band I didn't know a thing about, but their mellow, big-band, luxury cruise kind of melodies swept me off my feet, great lead singer who seemed to be getting increasingly drunk as the concert progressed.
5. Yemen Blues / EthnoPort / A rocket of a frontman and some classy mix of world music rooted in the Middle East

I'd also mention Seabear as a totally memorable concert this year.

Summer's gone: Ethno Port 2011

Another eventful summer's gone and I'm stuck with a long list of flashbacks I'd like to write about. I want them to stay for longer, especially that it's going to be a good six or seven months before the sun's back.

As usual, it was Ethno Port in Poznań that cracked the summer open in mid-June, a time when I start getting in the holiday groove with most of my classes coming to an end. I don't know if it's this festival of world music that works so well or just its place in time, prompting a Pavlovian reaction connected with less work and more freedom coming soon.

Anyway, ever since its modest beginnings four years ago, I've been around Ethno Port, never missing a single edition. Something has changed this year, though. Not necessarily in the festival itself, but in my approach. I was much less engaged and excited than before and didn't feel bad about walking out of the concert area well before the day's end or something. One thing is I'm getting older, the other is I'm not taking going to festivals alone very well. I met an old student of mine and nodded hello one day, had a couple of beers with a friend, but couldn't really chill out. It's probably because it's in Poznań, which has a strange way of keeping me a little worried, watching carefully.

But onwards to music. There's one band that blew my head off the moment they entered the stage. In fact, it was its frontman who kept the show rolling, but the rest of Yemen Blues, a collection of musicians from around the world based in Isreal, did a phenomenal job too. They didn't care to wait for the audience to come back from the concert of India's very intersting Desert Slide and when I got to the main stage their opening song was on. And what an entrance it was. I knew right away the band's lead singer Ravid Kahalani was a rare marvel. Incredible movement, powerful vibe, a voice that engages you into a fascinating story you instantly want to follow. Hard to say if it's the guy's visibly mixed background, oddball appearance, intense style of singing or something else, but there is a magnetic force about him that I aboslutely adore in music. Here is this opening song, called Eli, in Soundcloud and as a clip from Poznań on YouTube.

I remember two other acts only, not because the rest were easy to forget but because I simply didn't see them. I was either late or too tired to stay. Jeez, what does that say about me? Back to the other two bands. One was India's Desert Slide, which was a unique collaboration between Rajastan's desert musicians and Vishwa Mohan Bhatt, a world-renowned composer and virtuoso. It was quite a sight to see the artists get involved so passionately with their instruments, many of which were a relevation in themselves. Another act I remember was Ukraine's Dakhabrakha, a rich mixture of Eastern European, Balkan, Hungarian and other influences sprinkled with a very contemporary arrangement.

Tuesday 4 October 2011

Peak performance and coaching

A great piece from New Yorker on the importance of having coaches in life, not just in sport and not just when you're young.

Monday 19 September 2011

Immigrant baby boom

50 Polish children are born every day in the UK. It's amazing what kind of cconsequences this piece of statistics is going to have in the future when many of these legally British citizens are raised and educated there. Are they going to change Poland when they come back? Are they going to come back? It's also a big deal for Britain, which is already full of talk about the immigrant baby boom.

Tuesday 13 September 2011

Squash tenets

I'm getting more and more hooked on squash after every match. This short round up of objectives and principles nicely sums up what this great racquet sport is about and why it might become so addictive.

Don't buy government bonds

Here's a great piece from 1962 by a thought-provoking intellectual Frank Chodorov on the immorality of government bonds. The recent soveregin debt crisis has made it acutely relevant nearly half a century since its original publication.

Monday 12 September 2011

Adamek vs Vitali

It was a sorry sight two days ago at the municipal stadium in Wrocław to see Tomasz Adamek get punished so badly by Vitali Klitschko. The following day I woke up at my brother's flat and felt really bad for the guy. You could see his own disappointment in the bruised eyes as he took questions from the media in the press conference immediately after this one-sided display of boxing superioriy from Big Bro.

I was skeptical of Adamek's chances with the older, better Klitschko well before the event and had few expectations going in. And yet the way the bout turned out left me devastated, if only because the Pole failed to even threaten his opponent once throughout almost 10 rounds. He sorely lacked the right instruments to get the job done and it clearly was not just a question of smaller size, weight and reach. His saving grace were courage and chin, but there was little consolation in seeing a compatriot getting battered around by a more skillful, more intelligent and more destructive giant from Ukraine.

My utmost respect goes out to Vitali regardless of the fact that he thrashed the boxer I and the entire stadium had been cheering for furiously. I was embarrassed by the Polish audience, though, for not giving him a well-earned applause after the fight. Both Klitschos apart from being outstanding athletes are class acts outside the ring, a world apart from a big-mouth, small-balls David Haye. Vitali deserved to get a hand for what he'd done in the ring that night and for his readiness to give credit to Adamek when the fight was over. Wrocław was lucky to host one of the all-time boxing champions and it could have done more to mark his classic performance.

Here is a bit to read from the Ring's mailbag. Interesting stuff.

Sunday 21 August 2011

Illusion better than reality

We are often more attracted to illusions than the underlying reality. We are desperate to find out about secrets, but when we do we are disappointed. We want to peek backstage, but when we do so the magic of theatre / film / trick is dispelled. We wait in anticipation for the Olympic Games, festival concerts, the World Cup and when they arrive the joy of their reception is overwhelmed by a sense of loss we experience in connection with no longer awaiting something.

Saturday 20 August 2011

Friday 19 August 2011

bingo wings, wobbly tummy

If there is one thing I love the Daily Mail for, it is for freshness of language. Muffin tops, bingo wings, wobbly tummies - body parts in English anyone?

British biking capital

Cambridge has a unique bike culture in the UK. Is there anything to learn from this university town as we strive to put more western urbanites on bicycles?

Thursday 18 August 2011

Otter revival

The Guardian's just published an upbeat story of otter revival in British rivers. Conservationists are overjoyed, anglers are skeptical. There is something soothing in reading about wildlife.

Sunday 14 August 2011

Infected by affluenza

Have you been infected with affluenza yet? I've been attracted to the idea of excessive consumption and what it's been doing to culture, society and individuals. The concept of a condition that plagues citizens of rich nations and exhibits itself by keeping them dissatisfied with what they have no matter how much they have is alluring. Plus, the term itself has an immediate relevance.

Monday 1 August 2011

Będziemy lepsi?

Ciekawy obrót przybiera dyskusja o raporcie komisji Millera w sprawie katastrofy prezydenckiego Tupolewa w Smoleńsku. Zupełnie nie interesuje mnie jej aspekt polityczny, awanturniczy i symboliczny. Kluczowym pytaniem jest dla mnie to, czy całe wydarzenie sprawi, że państwo, wojsko, instytucje staną się lepsze.

Jestem w tej sprawie umiarkowanym optymistą. A to dlatego, że wiele wątków pracy po katastrofie koncentruje się na solidnym opisie zaniedbań, zaniechań oraz uchybień w procedurach, standardach oraz atmosferze pracy. Co ważne, nie kończy się tylko na opisie, ale sugeruje rozwiązania, zaleca poprawę. Jest coś przełomowego w takim myśleniu nacechowanym chęcią optymalizacji, znanego mi raczej z dobrze zarządzanych korporacji lub dużo bardziej rozwinięych społeczeństw. Mówienie o bylejakości, braku profesjonalizmu oraz zdrowej kultury pracy, np. w wojsku, to nowość i trzymam kciuki, aby choć częściowo udało się to przekuć w wyższe standardy na co dzień, nie tylko w następstwie katastrof. Wydarzenia takie jak Smoleńsk zapewniają kontekst dla dotychczas dość abstrakcyjnych pojęć dla przyzwyczajonych do postawy "wszystko mi jedno" Polaków - przed oraz w trakcie tego lotu zabrakło rzeczy typu compliance (stosowanie się do procedur), just culture (mówienie o własnych błędach w celu doskonalenia środowiska pracy) czy risk management (racjonalne ocenianie i unikanie nadmiernego ryzyka).

Myślę, że takie terminy będą coraz częściej wchodzić do słownika przeciętnego Kowalskiego, w ślad za tym, jak będziemy ulepszać / optymalizować każdą dziedzinę naszego życia. To od wielu lat robią inne społeczeństwa. My znamy to głównie z przekazów amerykańskich, które wydawały się zawsze trochę nieadekwatne, na wyrost w stosunku do polskiej rzeczywistości. Wynikało to głównie z dość luźnego pojmowania odpowiedzialności w praktycznie każdej dziedzinie życia. To musi się zmienić. Ostatnio widziałem w przychodni lekarskiej ulotki (dla lekarzy) wyjaśniające zasadę compliance w kontekscie zażywania leków przez pacjentów - to kolejny drobny dowód na nadchodzące i zachodzące zmiany.

Sunday 31 July 2011

India's chicken coop

How can you change from a helpless rooster into a rare white tiger? In India, where people seem to be divided into these two broad categories, rather than many intricate castes, such transformations are quite unusual. At least according to Balram, the main character of a Booker Prize-winning book by Aravind Adiga The White Tiger, who narrates the story of his own self-made entrepreneurial rise from a compliant servant to an assertive business owner in India's business hub Bangalore.

It's an easy and enjoyable read, delivered in the form of letters Balram writes to China's prime minister in the run-up to his visit to India. As he charts his own journey from a stagnant village in India's backwater to Bangalore, where he now runs a successful taxi service for employees of the thriving outsourcing industry, he paints a bleak picture of India as a society. The narrative gets darker towards the end, culminating in moral choices redolent of nothing else than Dostoyevsky's Crime and Punishment.

Balram is no academic and neither is his diagnosis of India's predicament. He sees the country as an overcrowded "rooster coop", with most people humbly waiting to be slain by those in power. The rich and the poor are clinically separated, the latter struggling to become servants to the former, which equates to getting a license to leave their wretched fate in the backward, filthy countryside. Corruption is endemic. It starts with teachers embezzeling government subsidies and goes up to the country's top brass in Delhi. Everything and everyone is "half-baked", sloppy and of low quality. This refers to education, health care, political system, infrastructure, law enforcement, you name it. There is the Darkness, where people cannot read and write, trust horrible superstitions and have neither the means nor the hopes to lift themselves from mud, and the Light, where people have "choice".

The pattern for people like Balram is to marry young, cash in the dowry, stay with the extended family and milk the water buffalo or get a back-breaking job in the field. Through luck and perseverance, Balram manages to become a driver for a wealthy family of coal industrialists and leaves his hometown for Delhi. Getting more and more streetwise and sensing his master's vulnerability, he plots to murder him and steal a small fortune that was meant to be delivered to some top politician as a bribe. What he says, he does and the loot sets him up as an entrepreneur in Bangalore. Paying an admittedly high price to pay, which includes sacrificing his family as his ex-employer's relatives take a bloody revenge, he becomes a free man.

The White Tiger is not an enticing portrait of India. It appears to be a place where tradition strangles the weakest in its firm grip while those above it benefit from this backwardness. Frustration originating from the debilitating lack of rightful means to improve an average life leads to a perverse sense of morality. Phoniness and social conventions conceal a deep-seated hatred and a desire to mete out vendetta-style punishment to those who are in power. It's an explosive, perverted mentality. Adiga seems to be tricking his readers by making Balram such a likable guy trapped in an damned-if-you-do-damned-if-you-don't situation, despite the fact that he planned and executed a brutal murder. It's an indictment of a system whose failed mechanisms have become conducive to people justifying their wrongdoing for want of other instruments. I guess it's up to readers to decide whether the sorry social set-up of India is really enough to condone the way Balram pulls himself up by his bootstraps. It's certainly not for me.

With over 1.2bln people, India is by far the largest democracy in the world. An emerging economy, often compared to China in terms of its pace of change and potential, it has been mired in social problems. According to Amartya Sen, an Indian Nobel Prize-winning economist and philosopher, most development indicators confirm that India has been falling behind China quite badly in raising the quality of life of its people. Indian's rapid GDP growth has done little to alter the nation's average life expectancy, infant mortality or adult literacy rates, proving that its wealth is being unevenly distributed.

Another interesting fact is that India's economy is largely based on the outsourcing industry, which requires employees, especially in call centres, to take on a Western identity after intense and deep-going training. While accounting for much of the country's growth, it also causes quite an upset to the hearts and minds of usually young people employed in the business. They need to deal with the a sense of duality that hinges on exstinguishing their native ways of doing things and adapting a work-focused, phoney and probably fatiguing mask needed to serve Americans or Australians.

My first impressions of India upon reading The White Tiger have been somewhat toned down following the Guardian's interview with its author. Coming from a middle-class family of doctors in southern India and educated at Oxford, Aravind Adiga distances himself from Balram quite resolutely, both considering his moral choices and his analysis of India's reality. On the other hand, he likens himself to such writers as Balzac or Flaubert, who exposed the injustices of the early industrial era in France or England.

Saturday 30 July 2011

Świadectwo urodzenia braci Różewiczów

Po prawie rocznej przerwie wróciłem do cyklu największych obrazów Polskiej Szkoły Filmowej. Obejrzałem Świadectwo urodzenia w reżyserii Stanisława Różewicza, napisane we współpracy ze starszym bratem, znanym poetą Tadeuszem Różewiczem. Jak zwykle, zanurzony po uszy w życiu codziennym, podchodziłem do filmu z dystansem kogoś, kto może nie zrozumieć problemów i stylu twórców powojennych. I jak zwykle przy tej wybitnej serii wydawniczej, przeżyłem odkrycie i olśnienie. Pięknie nakręcone i przejmująco opowiedziane, Świadectwo urodzenia to trzy nowele filmowe opisujące wojenne losy dzieci, "bezbronnych w obliczu okrucieństwa".

W pierwszej opowieści, "Na drodze", poznajemy dziesięcioletniego chłopca, który idzie na wschód w desperackim poszukiwaniu mamy i brata. Przerażony i zagubiony, dołącza do polskiego żołnierza (Wojciech Siemion), który wkrótce ginie w strzelaninie z Niemcami.

"List z obozu" to historia trzech synów, którzy czekająć na powrót ojca z obozu jenieckiego, przejmują odpowiedzialność za siebie i dom. Obiektem kultu stają się dla nich oficerskie buty, które pielęgnują z dziecięcą zaciętością, a potem oddają radzieckiemu uciekinierowi w potrzebie.

Ostatnia historia, "Kropla krwi", to przede wszystkim niezwykła dziecięca kreacja Beaty Barszczewskiej, aktorki, o której słuch szybko po tym filmie zaginął. Gra w nim żydowską dziewczynkę o wielkich, niewinnych, przepełnionych smutkiem oczach podrzucaną od domu zastępczego do domu zastępczego. Scena, kiedy prosi zaprzyjaźnionego lekarza o truciznę, bo "nie chce dalej żyć", ma ładunek, przy którym może pęknąć serce.

Mam słabość do filmów, w których bohaterami są dzieci. W Świadectwie urodzenia ich świat pokazany jest z poetycką wrażliwością ukrytą w drobnych szczegółach (czekolada, buty, oczy). Wojenne tło nadaje całości przejmującego dramatyzmu, który - przy uważnym odbiorze - stawia problemy współczesnych dzieciaków w dość silnie redukującej perspektywie. Jest to portret pokolenia naznaczonego dojmującym poczuciem straty, dezorientacji i zagrożenia. Jak to się ma do tego, jak żyjemy teraz? I czy warto w ten sposób myśleć o powojennych polskich filmach? Moim zdaniem po stokroć tak, ale rozumiem też tych, którzy nie chcą sięgać tak głęboko w poszarpaną przeszłość.

Sunday 24 July 2011

Norway

"I went to bed in a bad world and awoke inside a worst one", wrote one Guardian columnist in his opening line on Norway's twin terror attacks and the misguided reaction of the media linking these despicable acts to Islamist extremists nearly by default.

This was a weekend of gruesome news: Norway, China's speed train disaster, Amy.

Wednesday 13 July 2011

Chłopaki spod bloku podrywają moją dziewczynę

A: Mogę się przysiąść?
B: Tak.
A: Jak już się przysiadłem, wypada się przedstawić. Marcin.
B: No, cześć - Magda.
C: Cześć - Monika.
A: Co robicie? Uczycie się?
B: Nie.
A: A... To co, wakacje?
B: Nie.
A: A jakieś plany na życie? No wiecie - studia, itp.?
B: My już po.
A: Bo my z tych też, co się uczyli, ale pracy dla nas nie ma. A to co dziewczyny, może na ciasteczko albo kawka albo piwko do szóstki. W szóstce mieszkam.

Friday 8 July 2011

Lewą ręką

Usłyszałem kiedyś rozmowę z norweską pisarką Selmą Lonning Aaro w Trójce i kierując się poleceniem Dariusza Bugalskiego kupiłem jej Lewą ręką przez prawe ramię. Trochę poleżała na półce, ale niedawno przyszła jej kolej i praktycznie w dwa dni przeczytałem tę niedługą powieść.

Jest to opowieść o dwóch norweskich rodzinach, których losy w dość niekonwencjonalny sposób się splatają. Z jednej strony jest Helen, młoda kobieta szukająca miłości w ramionach kolejnych mężczyzn, oraz jej rodzice - cierpiąca na Alzheimera matka oraz dosyć obojętny, stonowany ojciec. Z drugiej strony jest Elvira, nastoletnia córka architekta Simona i Almy, którzy nie stanowią już szczęśliwego małżeństwa. Narracja przeskakuje z jednej przestrzeni do drugiej, składając się w swego rodzaju psychologiczny kryminał złożony ze strzępek przemyśleń, domysłów, opinii. To, co łączy obie rodziny to fakt, że Simon i Helen są kochankami.

Centralnym motywem Lewą ręką przez prawe ramię jest niedoskonałość naszych decyzji, które podejmujemy na podstawie bardzo niedoskonałych informacji. Ulegamy emocjom, nie dążymy do porozumienia, nie rozmawiamy, nie wchodzimy w skórę tych, z którymi jestemy w najbliższych związkach. To prowadzi do błędnych wyborów, pochopnych oskarżeń, oddalania się od najbliższych. Norweska pisarka proponuje w swojej książce dość cierpką wizję stosunków między ludźmi i nawet jeżeli jest trochę wyolbrzymiona na niekorzyść, ten pesymizm jest przekonywujący. Co ciekawe, odtrutką na codzienną samotność, niekompatybilność jest w tej książce sprzątaczka z Polski/Ukraniny, jedyna postać, które spokojnie słucha, rozmawia.

Wednesday 6 July 2011

Fleet Foxes in Poznań

This was the concert I had been looking forward to with unusual trepidation. Fleet Foxes are in top form and have just released their second album Helplessness Blues, a more-than-worthy follow-up on their breakthrough debut. They are young, fresh and offer sonic refuge with their rural, back-to-the-land style. Sensing it might be a gold mine, I spent half a day today poring through Robin Pecknold's lyrics and discovered quite a few germs - alluringly poetic visions of love, death or change. In Poznań, they were squeezed between a Polish indie band Poise Rite (a definition of average for me) and the headliner Portishead.

Robin and the company gave a long, intense and uneven concert.Their set list could not have started better, but Grown Ocean, my personal favorite from the last album, caught me off guard coming as the opener. Regardless, I quickly picked myself up. I'm not ashamed to admit that they left me close to tears with this song. Then came a phase when I had a feeling they did little more than replay their CDs live (something I remember screwing up my Interpol or Editors concerts). Add to that recurring problems with sound quality, minor but irritating, and you have got a recipe for disappointment.

But then the Seattle-based beardy boys came back, tweaking well-established songs, combining them into three- or four-piece sets and letting Robin do more acoustic work. These were high points in the gig, in my opinion. No amount of applause was enough to tease them out for seconds.

I appreciated their professionalism, though. They pretty much covered, and quite convincingly, key songs from their both albums, including one or two tracks I simply could not recall. They were on time, very well-behaved and working hard to please the crowd.

Funnily, with his apprehensive demeanor, Pecknold sort of confirmed allegations I'd read about him being a rather heavy case of social anxiety. Except saying hello and thanking the crowd every now and then, he could hardly muster composure to put together two or three complete sentences. The drummer was much more talkative and even cracked a joke about Poles inventing karaoke (the night before he went out in the city and did some pub singing and silent disco).

I waited a bit to see Portishead play a record or two but despite quite interesting visual art accompanying their concert I just gave up. Trip-hop is definitely not my kind of thing.

Friday 6 May 2011

Praca organiczna to taaaki przeżytek

Mało produktywny dzień zaliczyłem i niestety w ostatniej cześci sezonu będzie mi coraz trudniej wspiąć się na wyżyny możliwości. Przyjmę raczej taktykę minimalnego wysiłku, zamykania spraw profesjonalnie, ale bez fajerwerków. Na wiele ponadto mnie nie stać. Zresztą wygląda na to, że ludzie już też powoli zaczynają mocniej myśleć o lecie, wakacjach, jeździe na rowerze i innych przyjemnościach.

Na dyżurze jedna z dojrzałych lektorek w SJO PP drugi raz z rzędu użerała się z zupełnie nieprzygotowanym studentem, który przyszedł chyba tylko po to, żeby liczyć na litość, szczęście i przypadek. Obserwując z boku, jak kobieta strofowała biedaka, wierciła mu dziurę w brzuchu i robiła moralizatorski wykład na temat tego, jak ważne jest nauczenie się podstawowych czasów angielskich, uderzyła mnie bezsensowność takich emocjonalnych mów. Brzmiało to trochę, jak konserwatywna ciocia karcąca przerośniętego siostrzeńca i od razu było widać, że nie przyniesie to żadnych skutków. Też zdarza mi się reagowanie emocjonalnie na zachowania kursantów i studentów, choć mam nadzieje, że w innym stylu, ale dzisiejszy spektakl utwierdza mnie w przekonaniu, że jest to bezsensowne. W ogóle w kontaktach z ludźmi trzeba szukać najskuteczniejszych i najadekwatniejszych rozwiązań, nie spalać się w działaniach, które nie mają żadnego rezultatu.

W tramwaju podsłuchałem rozmowę dwóch kobiet w średnim wieku. Zaciekle krytykowały tematy z matury z polskiego, szczególnie wybór "Granicy" Nałkowskiej jako tekstu przewodniego w części pisemnej. Potem pojechały już szerzej.
- Kto to widział dawać dzieciakom lektury typu "Siłaczka"?
- No właśnie, praca organiczna, kogo to w tych czasach obchodzi.
- Tak, to dla nich jak science fiction. "Kamizelka" jeszcze tak, to w końcu o uczuciach

Trzy rzeczy. Zgadzam się, że matura z polskiego jest nieprzemyślana i jej autorzy trochę tracą kontakt z rzeczywistością. Edukacja w szkołach średnich, szczególnie w dziedzinach humanistycznych, jest pozbawiona praktycznych walorów lub - co jest prawie równoznaczne - nie potrafi rywalizować z nowymi sposobami spędzania czasu, zdobywania i używania informacji, pracowania, tworzenia. Nie wygląda na to, żeby ktoś miał pomysł, żeby to zmienić. Niewiele ma do tego sam wybór konkretnej lektury na maturę (sam nie znam "Granicy"), ale brak wizji i strategii co do celów i rezultatów edukacji oraz przepaść, jaka dzieli ją od, przede wszystkim, pracy w dorosłym życiu.

Po drugie, ktoś, kto uważa pracę u podstaw za przeżytek, nie może rozumieć tego pojęcia we właściwy sposób. Odnosi się ono przecież nie tylko do okresu w historii Polski, kiedy organiczny wysiłek był sposobem na ocalenie tożsamości i uniknięcie calkowitej cywilizacyjnej degradacji pod zaborami. To również pewna propozycja życiowa, która polega na kreatywnym podejściu, na tworzeniu, nie niszczeniu czy romantycznych porywach, nawet jeśli jest są to baby steps, drobne kroczki składające się powoli w coś większego. To genialna filozofia w naszych czasach, postawa godna jej propagowania a co najmniej zrozumienia. Co jest przestarzałego w promowaniu systematycznej, solidnej pracy, na każdym poziomie? Niby dlaczego pisanie o uczuciach jest ważniejsze? Może jeśli uczniowie zrozumieją pojęcie pracy organicznej, lepiej zrozumieją kluczowe pojęcie pracy, może będą mniej oszukiwać, liczyć na przypadek, kombinować, uciekać na nieprawdziwe zwolnienia lekarskie, na nieprawdziwe renty?

Po trzecie, to smutne, że ludzie utożsamiają literaturę i czytanie z uczuciami. To spojrzenie kogoś, kto widzi słowo pisane jako bibliotekę romansów i kryminałów, a nie sposób na opisywanie całej rzeczywistości, także problemów społecznych, politycznych, technicznych, każdych. Nie jako sposób na głębokie zrozumienie i uporządkowanie kluczowych pojęć. Ale po takich sytuacjach w tramwaju trochę łatwiej mi wytłumaczyć to, że ludzie czytają coraz mniej coraz krótszych tekstów.

Tuesday 3 May 2011

Drown: stories from American-Dominican border

I approached Drown, a collection of short stories by a young Dominican-American author Junot Diaz, somewhat apprehensively. At first glance, it felt far too detached from what I consider immediately interesting and relevant. Why would a Pole with a soft spot for writing in English be bothered by stories of Dominican immigrants and first-generation US citizens of Dominican descent?

Well, first of all, because they are superbly written. There is loads of joy to be derived from this prose as it recalls, with warmth and humour, incidents from formative years, either in the Dominican Republic or on the East Coast of the United States. Technically, characters are unrelated from piece to piece, but it would not be difficult to pull a common thread across all the stories. Without fail, they feature patently readable language that is capable of having you firmly rooted in the atmosphere, whether it is of a drug-dealing New York, a shop-lifting New Jersey suburbia or of Santo Domingo seen from the eyes of a child. Some pieces are clearly a marvel, making you collapse with laughter or whole-heartedly empathize as they describe trials and tribulations of Dominicans seeking fortune in the US or on their native Hispaniola.

The second massive reason for taking up this collection is fascinating, full-bloodied stroytelling that, intriguingly, centers on everyday life and its quirky turns. "Ysreal", which opens the book, is about the fascination with a sick boy in the neighbourhood whose aura of mysery and inaccessibility propels two young brothers to set up an ambush. Their intention is to tear off the boy's mask and see the damage to his face that keeps him so isolated, but in the end they go as far as brutally harassing poor Ysreal. Another great story is a how-to guide called "How to Date a Brownrigl, Blackgirl, Whitegirl or Halfie", which hilariously chronicles adventures of one badly off Dominican-American teenager with his female peers. For me, the culmination of the collection came in "Negacios", which describes the journey Ramon, the narrator's father, had to endure in order to first get to the US, then clamber his way up and, after years of meandering through, bring this wife and two boys over. With sensitivity and wit, it features determination, hard work, lying, confusion and good and bad luck that go in large amounts into an immigrant's road to citizenship and betterment.

Some language to remember:
. a belt or shoelace can blister your skin,
. to pluck a chicken,
. to fart around = be lazy, procrastinate,
. She's out of the picture completely,
. to scare the hell out of sb,
. a cardinal rule,
. a smokehouse = a curing house,
. to put a hand in the air,
. a nub = a knob, a protruberance,
. a ballpark figure = an approximate number,
. lottery slips,
. some stupid infraction,
. tendon-ripping labour,
. sugarcane = trzcina cukrowa,
. Push-ups kept him kicking ass,
. to push oneself through sit-ups and push-ups,
. resplendent white shirt = brillinat / splendid,
. sartorial = related to tailoring (krawiecki)
. to be weaned on = być wychowanym na,
. to touch a finger to your beret,
. to be sick but able to work through it,
. a weight bench,
. La Noche Buena (= Christmas Eve)
. to attempt a similar stunt,
. to douse = to plunge into liquid (= zanurzać, oblewać)

Składając Bośnię i Hercegowinę

Od zakończenia wojny w Bośni i Hercegowinie (1992-95), okrutnego epizodu rozpadu byłej Jugosławii, wkrótce minie dwadzieścia lat. Od pierwszego wydania Jakbyś kamień jadła Wojciecha Tochmana wkrótce minie dziesięć lat. Odwiedza on w swojej niewielkich rozmiarów książce tereny, na których nienawiść między muzułmanami bośniackiego pochodzenia i prawosławnymi Serbami osiągnęła największą intensywność, gdzie miejsce miały bezlitosne czystki etniczne, gwałty, wysiedlenia i przejęcia majątku. Ich symbolem jest miejscowość Srebrenica (w której okolicach tysiące bośniackich mężczyzn zostało wymordowanych pod okiem sił pokojowych SFOR pod holenderskim dowództwem), ale reportaż opowiada również o masakrach na północy Republiki Serbskiej - w Prijedorze czy obozach w Omarkiej oraz Keraterm.

Centralnym wątkiem książki jest działalność antropolożki i badaczki kości polskiego pochodzenia Ewy Klonowski, która na zlecenie Narodów Zjednoczonych usiłuje zidentyfikować i złożyć w całość tysiące ciał, które pozostawił po sobie konflikt. Rodziny ofiar, szczególnie osamotnione kobiety, które straciły córki, synów i mężów, czekają bez wytchnienia na efekty poszukiwań. Chcą doczekać prawdziwego pochówku oraz zaspokoić potrzebę wiedzy o tym, czy, gdzie i jak zginęli ich bliscy. Doktor Klonowski potrafi nie tylko złożyć szkielt ofiar, ale również - do pewnego stopnia - historię ich przedwczesnych śmierci.

Sporo jest w reportażu Tochmana opisu powojennej goryczy, nieporozumienia i moralnej konfuzji. Kaci (zazwyczaj Serbowie), którzy szli mordować ofiary (zazwyczaj Bośniaków) jakby szli do pracy, mieszkają sobie teraz jakgdyby nigdy nic w domach, które musiały opuścić rodziny pomordowanych. Chowają się jednak przed kamerami i aparatami forograficznymi reporterów w obawie o to, że ktoś z poszkodowanych rozpozna ich twarz, zechce się zemścić lub pociągnąć do odpowiedzialności. Pomiędzy ludźmi, których dzieliła odmienna narodowość, ale łączyło sąsiedztwo, pojawiła się niewypowiedziana bariera. Rodzi się pytanie, czy porozumienie jest znowu możliwe. Co musiałoby się wydarzyć, żeby nie tylko wybaczyć, ale zrozumieć, przekroczyć obawę i pretensję? Gdy wypędzone ze swoich domostw bośniackie kobiety odwiedzają stare kąty, bez entuzjazmu witają i oprowadzają je nowe serbskie właścicielki.

Jakbyś kamień jadła ma tylko 133 strony, ale wydaje się, że to optymalna ilość. Jest to przykład polskiego reportażu najwyższej próby, ze szkoły Dużego Formatu Gazety Wyborczej, siegając głębiej - ze szkoły Kapuścińskiego czy Wańkowicza. Zwięzły, przenikliwy opis szczegółu prowadzi tu do ogólniejszej, humanistycznej refleksji, do zajrzenia pod powierzchnię zdarzeń. Bez trudu da się też wyczuć pewną specificzną wrażliwość autora, który podróżuje z otwartą głową po obolałym terenie i składa drobne fakty, zachowania, głosy w przejmującą całość.

Co ciekawe, Wojciech Tochman - poza pisaniem - jest zaangażowany w fundację Itaka, która poszukuje zaginionych ludzi.

Sunday 10 April 2011

Into the Wild

Amazon's recommendation system is responsible for me stumbling upon Sean Pean's Into the Wild and I'm glad I did. Another magnet was the fact that Eddie Vedder of Pearl Jam created soundtrack for the film, which I'd known for quite a while without realizing it was made for this purpose.

Into the Wild retells the true story of Chris McCandless, a freshly minted college graduate, who decides to reject the demands of his parents and society by embarking on a lonesome journey across the United States and, finally, into the wilderness of Alaska.

Driven by a sense of hurt and pointlessness that he'd experienced in what seemed on the outside like a respectable American family, Chris develops a reclusive, reflective personality that puts him at odds with the pursuit of happiness as understood by most people. Instead of joining the race for materialistic gains, career and comfort, he is atracted to literature and moral values, especially those that highlight self-reliance, attachment to nature and reduction of earthly desires. His role models are the likes of Henry David Thoreau or Jack London and the characters they created.

Assuming the new name of Alexander Supertramp, Chris buys essential supplies and sets out to live on the road mostly on berries, herbs and wild fruit. His ultimate destination is the wilderness of Alaska, where he hopes to put his philosophy and endurance to the test by living away from civilization. Before he gets there, he spends long months temping at a large farm in South Dakota, rambling around with a hippie commune somewhere in California and making friends with people he bumps into as he braves on. Many, young and old, are attracted and inspired by his principled, off-the-beaten-path approach to things, but he does not discover how important other people are until it is too late.

Eventually, Supertramp starves to death after facing long odds in Alaskan wilderness for a couple of months and failing to find a way back from a camp he'd made in an abandoned hunting shelter deep into the Stampede Trail.

The story of Chris McCandless gained massive popularity following Jon Krakauer's article in the Outside Magazine and his subsequent book Into the Wild. Oddly, despite its tragic end, it inspired many other adventurers to attempt similar stunts. Many others see what McCandless did as a manifestiation of bipolar disorder and a perilous outlet for frustrations with the way modern society batters individualism.

Erratum

Nie będę ukrywał, że do obejrzenia Erratum zachęciła mnie entuzjastyczna recenzja Tadeusza Sobolewskiego, nie pierwszy raz zresztą i nie ostatni zapewne. W sumie było to nie tylko jego dobre słowo, ale opis historii, odrębnej, innej niż wszystkie, a jednocześnie jakoś znajomej.

Michał (Tomasz Kot) to dosyć konwencjonalny trzydziestolatek, niespełniony trębacz, pracownik warszawskiego biura rachunkowego, który udaje się do swojego rodzinnego Szczecina na niespodziewany wyjazd w interesach. Przed laty uciekł stamtąd przed złymi relacjami z ojcem, urządził sobie nowe życie, odciął się od przeszłości. Na skutek zbiegu okoliczności jest zmuszony zostać w Szczecinie dłużej niż początkowo planuje. Ten przymusowy pobyt przeradza się stopniowo w próbę zrozumiemia siebie, swoich relacji z ojcem oraz swoich wyborów z przeszłości.

Dla mnie jest to film o ponoszeniu konsekwencji swoich wyborów, rzadko doskonałych, najczęściej wymuszonych ograniczeniami, konstrukcją sytuacji, której w jakiejś chwili nie potrafimy przekroczyć. W Erratum tą przeszkodą jest konflikt z ojcem, imperatyw ucieczki z rodzinnego domu i miasta. Po latach, najczęściej pod wpływem jakiegoś wstrząsu (tu jest nim wypadek), mamy szansę dogonić własną przeszłość, zmierzyć się z tym, co przez lata wydawało się naszym naturalnym wyborem, wręcz niezależnym od nas. W niedoskonały, ale jak najbardziej prawdziwy sposób Michał dokonuje takiego rozliczenia, ponownej oceny, dogania siebie z przeszłości. To pozwoli mu lepiej, pełniej żyć teraz.

Autor scenariusza i reżyser Marek Lechki ma fantastyczne ucho do autentycznych dialogów, bezbłędnie operuje również ruchem i mimiką - spora część filmu rozgrywa się właśnie w spojrzeniach, grymasach, niezdarnych ruchach. Absolutnie wybitne jest zakończenie, z prostą symboliką, bez słów, bez moralizowania. Nienachalny humanizm Erratum spodobał się na festiwalach całego świata.

Bambino - hiperrealistyczny PRL

Bambino to nazwa baru mlecznego w Szczecinie, podobno kiedyś faktycznie istniejącego, w którym splatają się losy kilku bohaterów książki Ingi Iwasiów. Każdego z nich sprowadza do tego portowego miasta inna droga w momencie, kiedy decyzją Aliantów zostaje on przekazany Polsce jako część tzw. Ziem Odzyskanych. Ula jest Niemką, która - co raczej nietypowe - nie opuszcza miasta po wojnie, dość płynnie przechodząc w jego rodzącą się polskość. Dużo młodsza Marysia została na zachód przesiedlona razem z rodziną. Janek jest ze wsi, nie miał ojca, nigdy się nie wykształcił, ale doskonale odnajduje się w aparacie komunistycznego państwa. Anna ucieka do Szczecina z Małopolski, ma jej tu być lepiej.

Powieść Iwasiów opisuje przeplatające się losy powojennych szczecinian, tworząc swego rodzaju panoramę życia codziennego w mieście, które jest na dobrą sprawę laboratorium kształtowania się nowej tożsamości. Mamy zbliżenie na życie prywatne - romanse, małżeństwa, dzieci, rozwody, samotność. Są wybory moralne, jak uwikłanie Janka w służbę bezpieczeństwa. Są pytania o tożsamość, jak w przypadku Uli, która po latach odzyskuje kontakt z ojcem w Niemczech, ale nie chce już zrywać więzi ze Szczecinem, czy w przypadku jej mężczyzny, profesora o żydowskim pochodzeniu, który wyjeżdża do Izraela niedługo przed 1968r.

Może to tylko moje subiektywne wrażenie, ale wydaje mi się, że Iwasiów rozpoczyna opowieść bardzo poetyckim językiem, trochę rozmytym, nienajłatwiejszym do śledzenia, potem krystalizuje go coraz bardziej w miarę rozwoju wydarzeń. Jakby im głębiej w przeszłość, tym mniej przejrzystości. W kontekście narracji, w Bambino panuje coś, co w krajach anglosaskich nazywa się hiperrealizmem (np. w stosunku do powieści Zadie Smith czy Jonathana Franzena). Iwasiów śledzi losy kilku postaci, wdaje się w psychologię, zarysowuje tło historyczne - daje to szeroki, ciekawy obraz, ale dla mnie brakuje mu czasami dynamiki. W pewnym momencie zorientowałem się, że mój egzemplarz Bambino jest wybrakowany, brakuje mu około dwudziestu stron. Nie poczułem przymusu uzupełnienia tej części historii, choć pewnie mógłbym to zrobić reklamuąc zakup w wydawnictwie. Z łatwością mogłem sobie wyobrazić na pewnym poziomie ogółu, co wydarzyło się na tych stronach.

Friday 1 April 2011

Tusk for Shane

Hi Shane,

Here is the brief summary of Donald Tusk's article in Gazeta Wyborcza (19-20.03) I promised. I'm gonna try to be as non-judgmental in recounting his ideas as possible.

He says Poland is about to embrace (or be embraced) by what he calls the third wave of modernity (after post-war industrialization and 1989 free market transition) and to make the most of its possibilities the country needs a “predictable and trustworthy” political leadership. It means, first, grounding Poland further in a network of international partners (especially EU) and avoiding arrogance or grandstanding towards other nations. Second, it means opening up to technology, education and innovation since there is plenty of potential in this area still untapped. In practice, Tusk promises to continue raising teachers' and start raising academics' salaries until they match private sector earnings. He also says that more money will have to go into research, especially in areas of high technological potential. Third, he says how important it is to provide the youngest generation with greater employment stability, without – at the same time – endangering flexibility and competitiveness of the economy. He expresses his readiness to take up the topic in the future. Finally, he says government institutions will have to change to bring state services up to modern standards. In this point, he talks about anything from simplifying legal regulations to changing bureaucratic mentality to involving more women into public life.

One recurring theme is normalcy. Tusk argues a couple of times that, when it comes to governance, there is nothing Poland requires more than stability, predictability and avoidance of trouble. Another strong thread has to do with his insistence on rejecting delusions and concentrating on what can be realistically achieved here and now. Instead of pandering to history-induced grudges, obsessions and misguided ambitions of Poles, politics should be about practical improvement that anyone can in in their standard of living. The text is full to the brims with statistics for such real-life concerns, from school football pitches to community centers to sanitary installation to cycling lanes, some of them completed or work in progress, others in the planning stage.

Saturday 26 March 2011

Woody keeps feeding

Woody Allen keeps feeding cinemagoers with his nearly mass-produced productions, in recent years shot usually in Europe (London, Barcelona). Match Point, Cassandra's Dream, Vicky Christina Barcelona or Whatever Works were all entertaining, well-written stories and I expected nothing more from his latest You Will Meet a Tall, Dark Stranger. I can't say I wanted to rush out of the screening room halfway through the film, but it really badly lacked freshness. What I also found discouraging was that it somehow failed to tell a coherent story, jumping from character to character, from eccentricity to moral lapse, from failed romance to bad judgment. It's somehow all over the place, spread too thin, leading everywhere and nowhere. While still a decent Allen, Tall, Dark Stranger can leave a true fan feel shortchanged, if not totally disappointed.

Friday 18 March 2011

Pustki w moim dzieciństwie

Kapsle, dzikie jabłka, sierpień na rowerze, zabawy w potoku, lesie, to przecież moje dzieciństwo. Pustki nagrały fantasatyczną piosenkę i wideoklip, pocztówka z mojego dzieciństwa na przełomie lat 80. i 90. - od tego są artyści, żeby ożywić takie wspaniałe emocje.

Friday 4 March 2011

Wojna żeńsko-męska = polski rzyg

To nie będzie recenzja Wojny żeńsko-męskiej, to będzie skowyt rozpaczy po obejrzeniu totalnego niewypału, bezkształtnej papy, komercyjnego kitu, który nawet nie potrafił spełnić swojej podstawowej funkcji - dostarczenia rozrywki człowiekowi po ciężkim tygodniu pracy. Trailer zapowiadał się przyzwoicie, ciekawa obsada (Karolak, Kot, Mecwaldowski), motyw przewodni dość obiecujący, a na dokładkę dziewczyna namawiała na wyjście, bo chciała się trochę odmóżdżyć w kinie. Żadnej z tych nadziei nie udało się zrealizować, natomiast zamiast odmóżdżania zafundowałem sobie odruch obronny i wymiotny przed bezpardonowym polskim kinowym rzygiem.

A przecież mogłem się tego spodziewać. Producentem było TVN, stacja o tyle profesjonalna w produkcji rozrywki, co ziejąca głupotą, miałkością i paradą przewidywalnej komercji. Film wszedł do kin w okresie Walentynek i dostał łatę romantycznej komedii, co w wykonaniu polskim oznacza beznadziejnie głupią komedię o niczym, praktycznie bez poczucia humoru. Niestety nie przewidziałem ani tego, ani wielu innych rozczarowań.

Dlaczego na przykład polska komedia dla masowego widza nie może być inteligentna? Dlaczego każdy żart musi być przewidywalny jak gra polskiej reprezenacji w piłkę nożną i pisany wielkimi literami? Żadnych niedomówień, żadnej gry w widzem, najlepiej coś o penisach i sukach, kilka przekleństw, jakaś anekdota, która zrobi z mężczyzn idiotów albo świnie, a kobietom doda otuchy. Dlaczego na końcu dostaję na tacy morał? Niech już będzie ten happy end, niech zostanie ta bajkowa kuchnia, w której uśmiechnięta rodzina je razem śniadanie (oczywiście Karolak gotuje), ale żeby jeszcze głos zza kadru dyktował mi jak to mam rozumieć? Litości, nie jestem palantem.

Czy historia w polskiej komedii romantycznej nie może być chociaż trochę spójna? Po co serwować widzowi totalnie nieprawdziwą karuzelę wydarzeń, od życia na dnie do szczytów za sprawą jednego felietonu w magazynie dla kobiet, od tyjącej czterdziestolatki po narodowy autorytet w sprawach seksu, od kochającej się rodziny po próbę samobójczą córki? Przecież to się kupy nie trzyma - nawet przy założeniu, że to komedia, fantazja, nie chce się w to wierzyć, nie chce się w tym uczestniczyć, nie chce się tym cieszyć. Zbyt duży zgrzyt, zbyt duży wysiłek od widza, żeby zniwelować wrażenie, że ktoś robi tu z ciebie idiotę.

Rozumiem, że to komedia, ale dlaczego jest totalnie oderwana od rzeczywistości? Dlaczego nic a nic nie mówi o moim życiu. Wojna żeńsko-męska dzieje się w jakiejś taniej wirtualnej rzeczywistości - bogatego miasta, durnych mediów i jeszcze durniejszych ludzi, o których nic ciekawego nie wiemy poza tym, że się żenią, rozwodzą, uwodzą, konsumują itd, itp. Jaki to ma związek ze mną? Jaką to ma dla mnie wartość poza tym, ze motywuje mnie, żeby odrzucić taką pustą do cna, bezkształtną komercję? Upłynie dużo czasu, zanim mnie ktoś znowu nabierze - Wojna żeńsko-męska spowodowała zbyt silną reakcję alergiczną.

I ten wszędobylski produkt placement - Telepizza, Alma, Sizeer, Apart. Nie dosyć, że sama historia jest komercyjna do spodu, stworzona, żeby trafić do każdego i nikogo, żeby przyciągnąć do kina, dać się skonsumować razem z nachos / popcornem, a potem byle szybciej wydalić, zapomnieć, wymazać, to jeszcze te nachalne reklamy. Nawet nie próbowali tego tonować. Raz nawet pokazują przez dobrą chwilę telewizor z reklamą marki Sizeer w trakcie filmu - litości.

Najbardziej przerażają mnie w tym dwie rzeczy. Jeśli chodzi o film, sporo jest w nim marnowania talentu aktorów. Przecież Sonia Bohosiewicz może grać o niebo lepiej, w Wojnie polsk-ruskiej (może pokrewieństwo tytułów też mnie przyciągnęło) dała przecież prawdziwy popis. Żal mi Karolaka, Kota i Mecwaldowskiego, każdy z nich to piekielnie inteligentny aktor, wystarczy obejrzeć ten klip z mini-serialu Stacja albo posłuchać rozmów z Karolakiem (np. w Wojewódzkiego, na nieszczęście w TVN). Żaden z nich nie dał ciała, a rola Mecwaldowskiego jest naprawdę genialna. Niezły jest też Krzysztof Ibisz w parodii samego siebie.

Druga rzeczy, która przygnębia mnie nawet bardziej, to tolerancja mojej dziewczyny na taką chałę. Jak wyciągnęłem ją na Ludzie boga, wymagający, ale piękny film francuski, osadzony w historii, opowiadający o na codzień niedostępnym świecie zakonników, totalnie go odrzuciła. Wojnę żeńsko-męską z pewną zaciętością nawet broniła.

Saturday 12 February 2011

Z mojego notatnika

Zawsze miałem skrzywienie na punkcie notowania różnych wydarzeń, postaci i pomysłów. Przez całe liceum zapełniłem dwa notatniki, w tym jeden formatu A4, w nadziei, że kiedyś mi się ta wiedza przyda, że jest to jakiś sposób uporządkowania nieustającego pochodu doświadczeń. Nie przestałem zapisywać różności - używam do tego luźnych kartek (zebrałem już ich setki), narzędzi internetowych (ten blog również ma za zadanie porządkować moje obserwacje) czy swojego stareńkiego telefonu. Właśnie z listy spraw w mojej Nokii pochodzą te wpisy:

Agata Michowska (Complex) - artystka z Poznania, której instalację widziałem kiedyś w Zamku, jej najbardziej znaną pracą wydaje się Fairy Tales, rzeźba przedtawiająca klęczącą baletnicę przykrytą gigantyczną, śnieżnobiałą suknią.

Li Songhua
, chińska artystka, którą również kojarzę z wystawy z Zamku. Jej wideo przedstawiało kilkuletnie dziecko czytające manifest Chińskiej Partii Komunistycznej lub podobny dokument.

Mariusz Marczewski, pisarz i poeta, wydał Niewidzialnych o losie współczesnych Aborygenów w Australii.

Willy Nelson Opportunity to cry to piosenka, która zagrała dwa lata temu na Openerze jedna z amerykańskich artystek. Niestety, zapomniałem, jak się nazywała. Pamiętam tylko, że jej koncert był jednym z najluźniejszych, w sensie niskiej frekwencji, jakie widziałem na scenie namiotowej. Artystka śmiała się to tego rozbrajającym śmiechem. Priscilla Ahn.

madsciencebook.com to strona stworzona pod książkę, która opisuje dziwne eksperymenty naukowe.

Malarz życia nowoczesnego
, esej Bodlaira, tu krytyka Miłosza.

Jonas Kornai - węgierki Balcerowicz.

Peter Singer to profesor bioetyki na Uniwersytecie Princeton, tu pisze w serii Opinionator NYT.

Henry Luce to jeden z historycznych amerykańskich wydawców, jeden z kluczowych postaci dla rozwoju magazynu Time.

Mente et malleo - myślą i młotem, motto górników, widziałem je przy wejściu do starej kopalnii uranu w Kowarach.

Jeśli zastanawiałeś się, co oznacza FWP, na przykład w nazwie ośrodka FWP Zakopianka - oznacza Fundusz Wczasów Pracowniczych.

Societas Verbi Divini, werbiści, których spotkałem podczas jednych z wycieczek rowerowych wokół Poznania (Chludowo).

Miasto ryb, Natalka Babina, powieść o Białorusi.

Yasujiro Ozu, japoński reżyser o zasługach porównywanych do Akiry Kurosawy, jednak mniej znany.

Karl-Markus Gauss to austriacki pisarz, o którym nic więcej nie pamiętam.

Beatrix Potter, brytyjska autorka książek dla dzieci.

Jakob Dylan, to syn Boba Dylana, również gra muzykę, połączenie country i bluesa.

Hotpants Romance to zespół z Manchesteru składający się z samych kobiet.

Gasland, Food Inc oraz Inside Job - filmy dokumentalne polecane przez Shane'a.

Wednesday 2 February 2011

King's Speech Impediment

It might seem difficult to believe for die-hard fans of the British Royal Family, but King's Speech tells a true story of the Duke of York's speech impediment, or stammer to be precise, which he manages to overcome for good mere hours before his historic war speech as the newly enthroned George VI.

Set in trying times for Britain and for the British monarchy, the film cleverly foregrounds the future king's shameful personal imperfection at the expense of other themes. With the threat from Hitler's Germany looming large and the constitutional crisis over Edward VIII's marriage with Wallis Simpson culminating in his abdication in 1936, it is this unusual vantage point that makes King's Speech such a joy to watch. It certainly helps to open it up, to a degree, to some comic quality, as the hapless duke, played by Colin Firth, is teased and mocked by his last-resort speech therapist, a spirited Australian impeccably portrayed by Geoffrey Rush.

It's a story of an unlikely friendship between "a nobody", as the future king once calls his saviour in a fit of rage, and a disciplined, prim-and-proper heir to the British throne. Both of them bruised by life in their own ways - one a failed thespian turned speech disorders specialist, the other a self-doubting royal, they scramble out of their predicaments as their relationship takes hold. In a stellar happy end, it manages to heal much more than just stammer.

. to wear history lightly
. entertainment of pop-historical type
. something to read in the Guardian here

Tuesday 1 February 2011

Fikcja teatralna na cztery ręce

W Teatrze Nowym w Poznaniu - Kolecja na cztery ręce.

Saturday 29 January 2011

Arnofsky's Black Swan

Darren Arnofsky is a passionate man, something you can see immediately in his films and when he gives interviews. He does not release too often, being frugal with his interests and talents, but it does his productions a lot of good. They are always masterfully written, touching an ambiguous, sweeping subject that has to be a challenge to represent on screen, like the nature of addiction (Requiem for a Dream) or struggle to combat cancer and save love (The Fountain).

In his latest effort, entitled Black Swan, he sets about investigating the sacrifice an artist has to make to produce a mesmerizing, divine performance. In a story that brings to mind early Roman Polanski's films, like Tenant or Repulsion, he traces one young ballerina's efforts to get a double role of the swan queen in Tschaikovsky's classic ballet and then her psychological decline as she becomes obsessed by the task she's faced with. Natalie Portman breathes life into her character, lending credibility to multiple transformations she has to go through in preparation for the premiere, going from the disappointment of being an eternal underachiever, to the elation of being picked as prima ballerina to decent into madness as she puts everything she has into the role trying to live up to expectations.

Expectations towards a performance artist is another fascinating theme in Black Swan and Arnofsky turns this rather complex and, at best, niche topic into a chilling psychological thriller. Trapped by her own ambitions, twisted pressure from her mother, herself an unfulfilled ballet star seeking vicarious achievement, envy of her fellow company members and demanding visions of the maestro, she gradually loses herself and plummets into madness. At some point, it is hard to tell her haunting hallucinations from reality, her inner universe of a conflicted, oversensitive artist and the eluding normalcy of the day-to-day world.

Black Swan is reported to have achieved an instant cult status in the ballet community. A cautionary tale that features sexual exploitation, eating disorders, stress injuries and enormous peer pressure ballerinas are subject to, it holds up a mirror to the darker side of the trade according to many insiders.

from NYT:
. to require nothing but total submission to the craft
. to peel patches of skin from your fingers
. psychological torture
. a kind of discipline and dedication that can flip into obsession
. make your body into something otherworldly
. an increasingly crowded head
. lookalikes, mirrored images, unhinged visions
. visceral = profound (z trzewi)
. a cineaste = a cinema enthusiast
. a martyr to her art
. to explore human extremes
. predilection = preference, tendency
. the artistics pursuit of the ideal
. a sexcapade = an illicit affair
. to opt for grit over gloss
. as sharply defined as a picket fence
. an adult guardian