Tuesday 31 August 2010

Dziwne słowo

Tego nie znałem - filumenistyka, hobby polegające na zbieraniu opakowań od zapałek i interesowaniu się historią ognia.

Saturday 28 August 2010

What level are we on?

Imagine there was a way to penetrate to your dreams when you're asleep and plant an idea so firmly in your mind that you became obsessed with it in reality. Imagine there were specially trained people who could carry such out operations with great skill. Imagine they were asked to tinker with the brain of the most powerful people in the world.

I went to see Inception for some good Saturday entertainment and walked away with plenty to talk about and think of. Despite its intimidating length, the film did a fantastic job of taking the audience on a rollercoaster of adventure and suspense. Leo di Caprio proved yet again (after such top performances as that in What's eating Gilbert Grape or The Departed) that he belongs to the elite club of Hollywood all-time greatest actors.

The themes of thought control, information manipulation and living in a dream feel very topical and tightly related to such classic stories as Matrix, The Others, Sixth Sense or Requiem for a Dream. Without losing its depth, which bordered on philosophical and existential, Inception represented the best of what action cinema can offer.

Paradoksalny tytuł, paradoksalna książka

Najpierw obejrzałem film, z którego najbardziej pamiętam scenę, kiedy Teresa (grana przez zjawiskową Juliette Binoche) zaczyna tańczyć z radości, bo widzi, że Tomasz (w tej roli Daniel Day-Lewis) jest o nią zazdrosny. Teraz, po latach, przy okazji wyjazdu do Czech na kilka dni, sięgnąłem po Nieznośną lekkość bytu Milana Kundery jako dobrą towarzyszkę w tej niedalekiej podróży. Nie zawiodłem się. Czeski intelektualista, który spędził wiele lat na emigracji we Francji, miesza w niej wątki polityczne i filozoficzne z wysokiej próby fikcją literacką, tworząc rzecz jednocześnie wyjątkowo głęboką oraz przystępną.

Już od pierwszych stron rzuca się w oczy zamiłowanie autora do formy eseju, pełnej pytań, poszukiwań i spekulacji. Z filozofii Nietzschego wprowadza pojęcie wiecznego powrotu, powtarzalności dziejów jako olbrzymiego ciężaru ludzkości, oraz przeciwstawia je jednorazowości losu każdego człowieka. To do tej przemijalności naszych wyborów, ich bezpowrotnego odchodzenia w przeszłość, wolności człowieka polegającej na braku przymusu powtarzania wydarzeń odnosi się intrygujący tytuł powieści.

Czeski pisarz podnosi jeszcze wielokrotnie w całej książce poważne pytania i przygląda im się z wielu perspektyw. Ma kilku bohaterów, Teresę, Tomasza, Sabinę, Franza, więc przemawia słowami, przemyśleniami i czynami każdego z nich, ale słychać też jego osobny głos. Wszyscy miotają się na przykład w swoim pojmowaniu miłości. Dla Tomasza, lekarza, jest to osobliwy przymus, podobnie jak wiele innych rzeczy, dla Teresy jest to ucieczka od matki, dla Sabiny walka o wewnętrzną wolność i niezależność, a dla Franza poszukiwanie akceptacji. Główne postaci i autor ujawniają swoje podejście do kiczu, zwierząt, czytania książek, bycia lojalnym i innych podstawowych i mniej podstawowych spraw, szukając odpowiedzi i głębi. Towarzyszyć im w tych poszukiwaniach to wielka przyjemność, nawet jeśli nie zawsze można się z nimi zgodzić.

Niemniej ważny jest wątek polityczny. Wydarzeniem kluczowym dla powieści jest Praska wiosna 1968 roku oraz interwencja państw Układu Warszawskiego i jej konsekwencje dla ludności ówczesnej Czechosłowacji. Oprócz wplecenia losów Tomasza i Teresy w tryby historii (on zostaje zdegradowany ze stanowiska chirurga za nieprzychylną władzy publikację, one zajmuje się fotografowaniem wydarzeń dla zagranicznych korespondentów), Milan Kundera przywołuje prawdziwe historie, na przykład pisarza Jana Procházki, którego obsceniczne rozmowy z innymi opozycjonistami nagrywała czeska bezpieka, żeby je potem emitować codziennie w radiu jako dowód jego moralnego upodlenia. Jest również sekretarz partii komunistycznej Aleksander Dubček, który najpierw zainicjował liberalizację promując tzw. socjalizm z ludzką twarzą, a po wizycie w Moskwie łamiącym się głosem przekonywał swoich rodaków, że cały pomysł był niewypałem. To świetna, niebanalnie przedstawiona lekcja historii.

I wreszcie cztery przeplatające się losy głównych bohaterów. Przede wszystkim Tomasza, wziętego praskiego lekarza i zapalonego kobieciarza, oraz Teresy, wrażliwej dziewczyny z prowincji, którzy się w sobie zakochują. Ich światy różnią się tak bardzo, że ta miłość skazana jest na niepewność, na sporą dozę cierpienia, na wzloty i upadki. Niemniej burzliwe są ścieżki artystki Sabiny, kobiety wyzwolonej, niepokornej, bezkompromisowej w swojej niezależności, nawiasem mówiąc cenionej kochanki Tomasza oraz Franza. Ten ostatni to ułożony, stateczny francuski profesor, o lewicowych poglądach, który wywraca swoje życie do góry nogami na naszych oczach.

Nieznośna lekkość bytu bazuje na paradoksach i przeciwieństwach. Na szczęście, nie po to, żeby przytłaczać czytelnika, ale żeby zwrócić jego uwagę na głębię podstawowych spraw, które nas otaczają. Intensywność czasów, o których opowiada i w których była pisana, wyzwala z niej dodatkową energię. Mocna lektura.

Dobre:

Tomasz: "To wielka ulga zrozumieć, że jesteś wolny, że nie masz żadnego powołania".

"Ludzki czas nie toczy się po kręgu, ale biegnie po linii prostej. To jest powód, dla którego człowiek nie może być szczęśliwy, ponieważ szczęście jest pragnieniem powtarzalności"

Jakow Dżugaszwili, syn Stalina, pojmany do niemieckiej niewoli, rzucił się z desperacji na ogrodzenie obozu i zginął porażony prądem. Jego ojciec mówił, że nie ma jeńców wojennych, tylko zdrajcy ojczyzny.

Radzieckie społeczeństwo zaszło tak daleko, że podstawowy jego konflikt polegał na wyborze między dobrym a lepszym.

Hermafrodyta to osobnik obu płci, obojnak.

Thursday 19 August 2010

9 last hopes

"The world is ending, but life has to go on" is the dark opening sentence in 9, the apocalyptic animation co-produced by Tim Burton that takes viewers on a breath-taking journey into the final days of what can be described as post-human civilization.

nice vocab: to be under the Peter Pan spell

20 something and what next?

The New York Times Magazine ran a long, many-sided piece on why it takes so long for young adults to leave behind their dependence on childhood homes. What once was a cultural exception in Italy and other Mediterranean countries reaches the US and transforms the traditional roles Americans have been long expected to play.

Tuesday 17 August 2010

Managed Heart Unravels

The story of Steven Slater might be little else than the silly season at its best and the face of a troubled, strained flight attendant will most probably fade into obscurity sooner than everyone thinks. But there is an undercurrent of deeper condition that ails western societies, especially the US and those heavily modelled on it, in his workplace rage onboard a passenger plane. It has to do with a rise in manufactured emotions in a host of service occupations, piling professional demands pretty much across disciplines, high levels of work anxiety and a confrontational culture promoted in politics, business and the media. The wave of sympathy towards the hapless guy speaks volumes of a mental state millions are in, bordering on a similar meltdown or sensing it in their immediate environment. Here and here are two good comments from HBR blogs.

Monday 16 August 2010

Kupiliśmy wagę

Kupiliśmy wagę, zapadliśmy na wagoreksię, oboje sprawdzamy kilogramy kilka razy dziennie. Czy to minie?

Wednesday 11 August 2010

Calculated consumption?

It has become a fad of sorts to downsize on material possessions and conspicuous lifestyle in some quarters. Largely because of the money squeeze brought about by the financial crisis, people do away with excess goods, move to smaller apartments or houses and pledge to live withing a budget. Unthinkablly just several years ago, some Americans take to bikes instead of cruising around in SUVs and rediscover the pleasures of living simply. Less is more as many realize that the idea that you need to get bigger to be happy is false.

Tuesday 10 August 2010

Cztery razy nie dla Miasta ślepców Saramago

Wszystko w książce José Saramago Miasto ślepców zapowidało prawdziwą ucztę dla czytelnika. Laureat nagrody Nobla z 1998 roku, seria mistrzowie literatury, ekranizacja z udziałem topowych nazwisk Hollywood, wreszcie, co najważniejsze, intrygująca fabuła, po której można sobie obiecywać głębię. Tak, to na głębię oczekiwałem najbardziej w tej powieści o mieście, gdzie nagle w niewyjaśnionych okolicznościach ludzie zaczynają ślepnąć i są wystawieni na egzystencjalną próbę. Przeczytałem bite 344 strony i nie doczekałem się jej w żadnym momencie, a na dodatek przeżyłem totalne rozczarowanie nudą, przewidywalnością i schematycznością. Najgorsza książka, jaką czytałem od lat.

Pierwszy w oczy rzuca się język, nieznośnie staroświecki, sztywny, zupełnie nieatrakcyjny. Miasto ślepców czyta się jak fantazję nieutalentowanego nastolatka lub odciętego od świata, pzreciętnie rozgarniętego emeryta. Razi oględność, z jaką Saramago opisuje sytuacje skrajne, odbierając im jakiekolwiek wrażenie autentyczności. Powtórzenia, nic nie wnoszące wtrącenia oraz całe strony naciąganej narracji każą sądzić, że autor po prostu nie miał co napisać, więc, mówiąc wprost, lał wodę. Pisana ciągiem, bez specjalnego miejsca dla dialogów (technika, którą znam chociażby z Jesieni Patriarchy Gabriela Garcii Marqueza, w ekstremalnej formie), książka nudzi i rozczarowuje na poziomie słowa również dlatego, że autor nigdy nie wchodzi w szczegóły, chcąc zachować specyfikę przypowiastki dziejącej się wszędzie i nigdzie, z bohaterem, którym mógłby być każdy i nikt. W takiej konwencji trudno o soczystość języka, ostrą charakterystykę postaci, wnikliwy opis miejsca, ale nawet jak na ścislejsze ramy formy literackiej styl, który proponuje portugalski noblista, jest zdecydowanie bez smaku, bez intensywności, bez jaj.

No właśnie, uderza również całkowity brak poczucia humoru. Ton całości jest niezmiennie poważny, z nielicznymi i nieporadnymi wyjątkami, które nie stanowią żadnej odskoczni dla dość bezpłciowej historii. Nawet jeśli opowieść ma sprawiać wrażenie jakiejś baśni dla dorosłych, z przenikliwym morałem, snutej przez mądrego starca, wypada ona naiwnie. Szczególnie drażnią całkiem częste wstawki w stylu, jak mówią, niedaleko pada jabłko od jabłoni, oraz dziesiątki innych przeterminowanych mądrości, które nie nadają się na kręgosłup fabuły dobrej powieści. Brakuje nawet nie humoru, bo przecież tematyka jest przejmująca, ale dystansu, ciekawej perspektywy, rezerwy wobec dość przewidywalnego rozwoju wydarzeń.

Moje trzecie zastrzeżenie to nieznośna schematyczność akcji. O ile sam pomysł wydaje się mieć głębię lub chociaż potencjał wyciągnięcia jej na światło dzienne, jego realizacja go zaprzepaszcza. Akcja jest powolna i łatwo zgadnąć, co może wydarzyć się za chwilę, na dodatek wydarza się właśnie to, czego można się spodziewać raczej po tanich filmach klasy b niż literaturze najwyższych lotów. Żeby było jeszcze mniej atrakcyjnie, styl opowieści jest zupełnie geriatryczny, nieświeży, uboższy w dramatyzm niz niektóre reality shows. Po raz kolejny wydaje się, że duża w tym zasługa kiepskiego języka, powierzchownego do granic irytacji. Tak, tak, nie raz i nie dwa chciałem tę książkę zamknąć przed czasem, ale wygrała moja filozofia czytania wszystkiego grzecznie do końca.

Po czwarte, po pewnym czasie nie można oprzeć się wrażeniu, że autorowi nie da się nawet przypisać specjalnej oryginalności. O podobnych wydarzeniach, tyle że w nieskończenie lepszym stylu, opowiada Dżuma Alberta Camusa, tematykę odosobnienia i nagłego kataklizmu znamy także z Władcy much Goldinga oraz literatury obozowej, nieporównywalnie bardziej przejmującej, intensywnej i dotykalnej niż anonimowe, przypowiastkowe Miasto ślepców.

Jestem zadowolony, że mam tę książkę za sobą i ciekawi mnie tylko, czy inne powieści noblisty czyta się równie źle. Przycupnę któregoś razu w jakiejś księgarni, żeby się przekonać, ale trudno mi uwierzyć, że jego pisarstwo mogło zostać tak docenione, jeśli jego szczytem jest Miasto ślepców.

Sunday 8 August 2010

I remember nothing

Possibly reading Memories of the Ford Administration instead of other, better novels by John Updike first was the original sin. The dense, haphazard narrative held me up for long months during which I couldn't get myself to reach the closing paragraphs. There was so little I could connect with in the book and even less in terms of a writer's craft that commands attention or respect that I couldn't for the life of me finish it.

Yet again, as in so many other American novels, the protagonist is a second-rate academic who is plagued by a host of insecurities, oddities and personal tragedies. The novel has a form of a competition entry that he submits to a contest organized by a historical association for memories of the Ford presidency. A historian himself, he pieces together a chronicle of his own trials and tribulations during these years, when he shuttled between his wife, mistress and occasional flings for sexual satisfaction, interspersed with fragments of his publication on James Buchanan, a 19th century American president.

For the most part, it's neither comic nor compellingly tragic and switching between historical periods serves no clear purpose. Alf's reflections and adventures tend to be shallow, uninpisring or plainly dull. Even though the parallel story of James Buchanan is decently told, with convincingly recreated language and mores, it mostly distracts and chops the main narrative. For far too long I had a painful feeling the author was floating freely, with no larger concept to underpin the sluggish action. Indeed, exposing the promiscuity and permissiveness of the period in repeated sex scenes is not enough to make a novel, not even while pitted against stifling prudishness of the mid-1800. It seems the idea of basing a book on some vague interplay between academic fascinations of a historian and his troubled private life fell short of delivering viable substance.

It did get better towards the end of the book when the author started picking up the pieces, giving it a tint of a deeper family drama. It was perhaps this larger perspective, distance and making sense of things that I missed for most of the story, lost among pages and pages of irrelevancy.

chop suey = an American dish of Chinese origin, made of pieces or meat, beans and rice,
a masseuse = a woman who gives massages
a masseur = a man who gives massages

In America, "optimism isn't a philosophical position; it's an animal necessity, like defecation".

Thursday 5 August 2010

Dobre miejsce do umierania

Tytuł tego zbioru reportaży Wojciecha Jagielskiego nie brzmi krzepiąco, szczególnie w rękach kogoś, kto zabiera go ze sobą w podróż do opisywanego w nim regionu, w Kaukaz. Co prawda jechałem do jego rosyjskiej, bezpieczniejszej, bogatszej i stabilniejszej części, ale moją wiedzę i tak kształtowały mocno negatywne stereotypy o korupcji, pogardzie dla zdrowia i życia oraz nieprzewidywalności. Dwa lata temu byłem w Gruzji, bezpośredniej bohaterce książki, i do dziś pozostało we mnie smutne wrażenie ogólnego rozkładu.

Okolice Elbrusa zaskoczyły mnie jednak in plus, podobnie jak cała Rosja, nieporównywalnie lepiej zorganizowana i trzymająca wyższe standardy praktycznie w każdej sferze. Książka Jagielskiego o Gruzji, Armenii i Azerbejdźanie nie przekładała się nawet w najmniejszym stopniu na rzeczywistość, którą spotkaliśmy. W sumie, nie mogła się przekładać także dlatego, że dotyczy jednak lat 90-tych, od których wiele się zmieniło w całym regionie.

Najlepiej czytało się portrety kluczowych postaci Zakaukazia, Jaby Joselianiego, Zwiada Gamsachurdii czy Edwarda Szewardnadze. Nie przypuszczałem też, jak bardzo oblężonym i posiniaczonym krajem jest chrześcijańska Armenia, którą otaczają z każdej praktycznie strony wrogie siły (może z wyjątkiem Gruzji). Turecka rzeź Ormian to tylko jeden przykład z tragicznej historii prastarego narodu. Inny to spór o Górny Karabach z Azerbejdźanem, który do dziś zatruwa stosunki pomiędzy sąsiadami.

Tuesday 3 August 2010

Byłem na Elbrusie

Nasza wyprawa na najwyższy szczyt Europy, kaukazki Elbrus, powiodła się. Bez specjalnych trudności udało nam się w trójkę zdobyć tę klasyczną górę, atakując z bazy na wysokości ok. 4100 mnpm. Do teraz nie do końca rozumiem, dlaczego porwałem się na to zadanie i co oznacza dla mnie wspięcie się na 5642 metrów w ramach wakacji.

Z praktycznych szczegółów, jechaliśmy pociągiem ze Lwowa do Rostowa nad Donem w Rosji, gdzie mieliśmy przesiadkę do Piatogorska (to juz tereny podgórskie, tu poległ w pojedynku jeden z większych rosyjskich romantyków, Michaił Lermontow). Stamtąd marszrutką do stolicy Kabardyno-Bałkarii Nalczika, który kilkakrotnie na przestrzeni lat znalazł się w wiadomościach po zamachach terrorystycznych. Poza milicjantem, który wita przy wejściu na dworzec kolejowy i spisuje dane pasażerów z dużym bagażem, niewiele pozostało z tej atmosfery. Dalej już góry, jakieś dziesięć, dwadzieścia kilometrów za Nalczikiem zaczynają się fale Kaukazu i rosną z każdą minutą jazdy. Jako ostatnie miasto w dolinie odwiedzamy Terskol, z zaskakująco dobrą infrastrukturą, wypożyczalniami sprzętu, mini marketem, hotelami i prywatnymi kwaterami. Do jednej z takich kwater trafiamy na nocleg, po tym jak kumpel spotyka na poczcie właścicielkę, stareńką babuszkę (Dom 1, kwartira 24). Jest ciepła woda i trzy rosyjskie nastolatki, które chcą pogadać z innastańcami.

Następnego dnia tragiczna pogoda. Ledwo wychodzimy od babuszki, zostawiamy bagaże, żeby się zarejestrować, a zaczyna lać. Przejaśnia się dopiero ok. 14, ale to wystarczy, zeby jeszcze tego samego dnia wyjechać kolejką do mitycznych Beczek na wysokości ok. 3800. Przy najniższej stacji kolejki zaskakuje nas kontroler, który żąda 1000 rubli za bilet wstępu do parku narodowego Prielbrusie. To spora kwota, nieprzewidziana, nikt wcześniej jej nie płacił, wyczuwamy podstęp, ale szybko orientujemy się, że inni też płacą. Zamiast za trzy osoby inspektor bierze za jedną. Musimy tylko zwieźć śmieci do środkowej stacji kolejki w drodze powrotnej.

Rozbijamy namiot kilka kroków ponad Beczkami, całą noc świstają ratraki. Trudno zasnąć, organizm potrzebuje czasu, żeby się dostroić. Rano lekko boli głowa i doskwiera otępienie - klasyczne objawy choroby wysokościowej, które ustępują po zażyciu tabletek przeciwbólowych. Śpię w wypożyczonym do testownia śpiworze puchowym Eureka Winter Down. Niestety, nie wzięlismy termometru, żeby zrobić oficjalne pomiary, ale wydaje się, że może być w okolicy zera. Tak naprawdę, muszę rozebrać się do samych gaci, w nocy ściągam skarpetki i koszulkę, bo jest mi zbyt ciepło. Moje podłoże to połączenie alumaty i zwyklego sześciokomorowego, pompowanego materaca, od ziemi też nie czuję zimna. Również na wysokości ponad 4100mnpm śpiwór sprawdza się idealnie, nawet przy lekkim zawilgoceniu. W trakcie schodzenia z Elbrusa, wycieńczony przez wielogodzinny wysiłek, myślałem tylko o tym, żeby zaszyć się w spiworze. Był to jeden z kluczowych sprzętów wyprawy.

Na 3800 spędzamy jeszcze jedną noc, a w trakcie dnia podchodzimy 300-400 metrów w górę, żeby się dostroić do wyższych wysokości, zapoznać się ze schroniskiem Prijut i zlokalizować miejsce na bazę. Dzień później wynosimy namiot jakieś 50 metrów ponad Prijut, totalna orka. Instalujemy się po prawej stronie, przy skałach i strumyczku, to daje dostęp do bieżącej wody. Gdy jesteśmy na miejscu, łapie nad ohydna śnieżyca, nie ma czasu, żeby wyrównać podłoże i rozbijamy się na ostrym kącie. Noc w tych warunkach jest dość ekstremalna, dlatego następnego dnia wszystko robimy od nowa.

Tego dnia Kasia zostaje w namiocie, bo się źle czuje i nie chce się aklimatyzować na wyższych wysokościach. Michał i ja idziemy do skał Pastuchowa, a nawet trochę powyżej, nawigacja pokazuje jakieś 4800mnpm. Powrót jest wyjątkowo mozolny. Przecieramy szlak przed atakiem szczytowym, który ma się odbyć jeszcze tej samej nocy.

Wstajemy po żołniersku o pierwszej. Wychodzimy przed trzecią. Jemy liofilizaty Trek'n'Eat jako nasz najwartościowszy prowiant. Smakują dużo lepiej niż zupki w proszku, ale podczas marszu ciągle się odbijają. To tak dokuczliwe, że już chyba nigdy nie wezmę ich do ust, bo w mojej głowie pojawiło się obleśne połączenie pomiędzy tym rodzajem jedzenia a nieluczkim zmęczeniem z dnia ataku szczytowego. Chyba nawet nie polecam.

Pogoda przeciętna. Zmiania się konsekwentie na gorsze. Jeszcze na szczycie raczy nas kilkoma minutami bezchmurnego nieba i słońca, a potem juz tylko mleko. Świta około piątej. Marsz w górę zajmuje około 9 godzin, nie idziemy szaleńczo szybko, ale też nie ociągamy się. W ostatniej części drepczemy ostatkiem sił, kilka kroków do przodu i przerwa. Przed krótkim wypłaszczeniem na dwieście metrów przed szczytem jest mordercze podejście po trawersie. Schodzi tam ponad godzina lub więcej. Trzeba iść gęsiego. Podczas jednej z mijanek, niezbyt dobrze zabezpieczona Rosjanka zjeżdża kilknaście metrów w dół po ścianie lodowej, hamuje kijkami, jakoś się z tego podnosi.

Na widok szczytu napływają mi łzy do oczu. Jestem wycieńczony. Tak jak inni, lekko zataczam się na nogach.

Z powrotem mocno pracujemy czekanami na trawersie, gdzie miał miejsce nieprzyjemny wypadek, nikt nie go chce powtórzyć. Schodzenie idzie opornie. Michał wyraźnie spowalnia. Jest totalnie wyeksploatowany i odzywa się jego kontuzja kolana. Do 4900 ślimaczymy się za nim, ale potem rozdzielamy się. Jesteśmy z Kasią w namiocie po 4,5h zejścia, choć mogło być z pół godziny szybciej. Michał przychodzi po godzinie. Leżymy już wtedy w ciepłych śpiworach. Rano pakujemy manatki i jedziemy do Terskola. Mój żołądek odmawia posłuszeństwa, nie pomagają żadne węgle i inne specyfiki. Mści się dzień bez jedzenia, za to z nadludzkim wysiłkiem. Trzeba czasu, żeby organizm wrócił do równowagi.