Tuesday 3 August 2010

Byłem na Elbrusie

Nasza wyprawa na najwyższy szczyt Europy, kaukazki Elbrus, powiodła się. Bez specjalnych trudności udało nam się w trójkę zdobyć tę klasyczną górę, atakując z bazy na wysokości ok. 4100 mnpm. Do teraz nie do końca rozumiem, dlaczego porwałem się na to zadanie i co oznacza dla mnie wspięcie się na 5642 metrów w ramach wakacji.

Z praktycznych szczegółów, jechaliśmy pociągiem ze Lwowa do Rostowa nad Donem w Rosji, gdzie mieliśmy przesiadkę do Piatogorska (to juz tereny podgórskie, tu poległ w pojedynku jeden z większych rosyjskich romantyków, Michaił Lermontow). Stamtąd marszrutką do stolicy Kabardyno-Bałkarii Nalczika, który kilkakrotnie na przestrzeni lat znalazł się w wiadomościach po zamachach terrorystycznych. Poza milicjantem, który wita przy wejściu na dworzec kolejowy i spisuje dane pasażerów z dużym bagażem, niewiele pozostało z tej atmosfery. Dalej już góry, jakieś dziesięć, dwadzieścia kilometrów za Nalczikiem zaczynają się fale Kaukazu i rosną z każdą minutą jazdy. Jako ostatnie miasto w dolinie odwiedzamy Terskol, z zaskakująco dobrą infrastrukturą, wypożyczalniami sprzętu, mini marketem, hotelami i prywatnymi kwaterami. Do jednej z takich kwater trafiamy na nocleg, po tym jak kumpel spotyka na poczcie właścicielkę, stareńką babuszkę (Dom 1, kwartira 24). Jest ciepła woda i trzy rosyjskie nastolatki, które chcą pogadać z innastańcami.

Następnego dnia tragiczna pogoda. Ledwo wychodzimy od babuszki, zostawiamy bagaże, żeby się zarejestrować, a zaczyna lać. Przejaśnia się dopiero ok. 14, ale to wystarczy, zeby jeszcze tego samego dnia wyjechać kolejką do mitycznych Beczek na wysokości ok. 3800. Przy najniższej stacji kolejki zaskakuje nas kontroler, który żąda 1000 rubli za bilet wstępu do parku narodowego Prielbrusie. To spora kwota, nieprzewidziana, nikt wcześniej jej nie płacił, wyczuwamy podstęp, ale szybko orientujemy się, że inni też płacą. Zamiast za trzy osoby inspektor bierze za jedną. Musimy tylko zwieźć śmieci do środkowej stacji kolejki w drodze powrotnej.

Rozbijamy namiot kilka kroków ponad Beczkami, całą noc świstają ratraki. Trudno zasnąć, organizm potrzebuje czasu, żeby się dostroić. Rano lekko boli głowa i doskwiera otępienie - klasyczne objawy choroby wysokościowej, które ustępują po zażyciu tabletek przeciwbólowych. Śpię w wypożyczonym do testownia śpiworze puchowym Eureka Winter Down. Niestety, nie wzięlismy termometru, żeby zrobić oficjalne pomiary, ale wydaje się, że może być w okolicy zera. Tak naprawdę, muszę rozebrać się do samych gaci, w nocy ściągam skarpetki i koszulkę, bo jest mi zbyt ciepło. Moje podłoże to połączenie alumaty i zwyklego sześciokomorowego, pompowanego materaca, od ziemi też nie czuję zimna. Również na wysokości ponad 4100mnpm śpiwór sprawdza się idealnie, nawet przy lekkim zawilgoceniu. W trakcie schodzenia z Elbrusa, wycieńczony przez wielogodzinny wysiłek, myślałem tylko o tym, żeby zaszyć się w spiworze. Był to jeden z kluczowych sprzętów wyprawy.

Na 3800 spędzamy jeszcze jedną noc, a w trakcie dnia podchodzimy 300-400 metrów w górę, żeby się dostroić do wyższych wysokości, zapoznać się ze schroniskiem Prijut i zlokalizować miejsce na bazę. Dzień później wynosimy namiot jakieś 50 metrów ponad Prijut, totalna orka. Instalujemy się po prawej stronie, przy skałach i strumyczku, to daje dostęp do bieżącej wody. Gdy jesteśmy na miejscu, łapie nad ohydna śnieżyca, nie ma czasu, żeby wyrównać podłoże i rozbijamy się na ostrym kącie. Noc w tych warunkach jest dość ekstremalna, dlatego następnego dnia wszystko robimy od nowa.

Tego dnia Kasia zostaje w namiocie, bo się źle czuje i nie chce się aklimatyzować na wyższych wysokościach. Michał i ja idziemy do skał Pastuchowa, a nawet trochę powyżej, nawigacja pokazuje jakieś 4800mnpm. Powrót jest wyjątkowo mozolny. Przecieramy szlak przed atakiem szczytowym, który ma się odbyć jeszcze tej samej nocy.

Wstajemy po żołniersku o pierwszej. Wychodzimy przed trzecią. Jemy liofilizaty Trek'n'Eat jako nasz najwartościowszy prowiant. Smakują dużo lepiej niż zupki w proszku, ale podczas marszu ciągle się odbijają. To tak dokuczliwe, że już chyba nigdy nie wezmę ich do ust, bo w mojej głowie pojawiło się obleśne połączenie pomiędzy tym rodzajem jedzenia a nieluczkim zmęczeniem z dnia ataku szczytowego. Chyba nawet nie polecam.

Pogoda przeciętna. Zmiania się konsekwentie na gorsze. Jeszcze na szczycie raczy nas kilkoma minutami bezchmurnego nieba i słońca, a potem juz tylko mleko. Świta około piątej. Marsz w górę zajmuje około 9 godzin, nie idziemy szaleńczo szybko, ale też nie ociągamy się. W ostatniej części drepczemy ostatkiem sił, kilka kroków do przodu i przerwa. Przed krótkim wypłaszczeniem na dwieście metrów przed szczytem jest mordercze podejście po trawersie. Schodzi tam ponad godzina lub więcej. Trzeba iść gęsiego. Podczas jednej z mijanek, niezbyt dobrze zabezpieczona Rosjanka zjeżdża kilknaście metrów w dół po ścianie lodowej, hamuje kijkami, jakoś się z tego podnosi.

Na widok szczytu napływają mi łzy do oczu. Jestem wycieńczony. Tak jak inni, lekko zataczam się na nogach.

Z powrotem mocno pracujemy czekanami na trawersie, gdzie miał miejsce nieprzyjemny wypadek, nikt nie go chce powtórzyć. Schodzenie idzie opornie. Michał wyraźnie spowalnia. Jest totalnie wyeksploatowany i odzywa się jego kontuzja kolana. Do 4900 ślimaczymy się za nim, ale potem rozdzielamy się. Jesteśmy z Kasią w namiocie po 4,5h zejścia, choć mogło być z pół godziny szybciej. Michał przychodzi po godzinie. Leżymy już wtedy w ciepłych śpiworach. Rano pakujemy manatki i jedziemy do Terskola. Mój żołądek odmawia posłuszeństwa, nie pomagają żadne węgle i inne specyfiki. Mści się dzień bez jedzenia, za to z nadludzkim wysiłkiem. Trzeba czasu, żeby organizm wrócił do równowagi.

2 comments:

  1. Hej za mało wody dodales do liofilizata i dlatego Cię męczyło, mialem to samo kidyś;-))))

    ReplyDelete
  2. Czy ja wiem czy za mało wody? Tyle co było w instrukcji. Mi się specjalnie nie odbijało. Ale miałem za to inne problemy natury hmm. żołądkowej ;-)\
    \Prijut 11 to pełna nazwa schroniska
    \Babcia ma na imię Zoja
    \Część "komercyjnych" turystów jest dowożona do skał Pastuchowa i z powrotem do wys. ok 4650 m. - zaoszczędzając ponad 500 m podejścia i zejścia. Czy to jeszcze wejście czy już nie? A może prawdziwych wejść dokonują tylko ci puryści, co wchodzą z poziomu 2300m npm z Tierskoła?

    ReplyDelete