Tuesday 2 February 2010

Pierwsza piątka

Nie przyznaję się do tego wszystkim, ale od jakiegoś czasu oglądam wszystkie polskie premiery kinowe. Oto moje zestawienie ostatnich pięciu polskich produkcji, które widziałem - od najlepszej do najgorszej.

1) Dom zły
2) Wojna polsko-ruska
3) Galerianki
4) Wszystko co kocham
5) Rewers

1) "Dom Zły" Wojtka Smarzowskiego zrobił na mnie tak piorunujące wrażenie, że po powrocie z kina, a był to późny sobotni seans, odpaliłem laptopa, odnalazłem w serwisie internetowym TVP jego porzedni film "Wesele" i obejrzałem natychmiast z niemniejszą przyjemnością. Dla mnie Smarzowski jest jednym z niewielu polskich reżyserów młodszego pokolenia, który kwalifikuje się do kategorii wizjoner. Jego obrazy są przemyślane, dopieszczone i charakteryzują się silnie rozpoznawalnym stylem, a fabuła nigdy nie zamyka się w przewidywalnym banale, tylko rozwija się w niezapowiedzianych drgawkach. Nie każdy lubi tę stylistykę. Do kina po moich rekomendacjach wybrały się co najmniej trzy osoby, ale żadna z nich nie podzielała mojego entuzjazmu. Mnie w "Domu złym" ujęła soczystość, z jaką Smarzowski przedstawił zgrzebne lata komuny, przez trzy czwarte historii nie przestawałem się z tego śmiać. Od pierwszych scen, kiedy Środoń (W tej roli Arkadiusz Jakubik) przedstawia totalnie nieromantyczną opowieść o sobie i swojej żonie, poprzez genialne sceny robienia interesów z bimbrownią po pijaku ("Mam kilka tysięcy, dziesięć deutsche Marek i dwa bony PKO", "Człowieku po kilku miesiącach będziesz miał Poloneza"), aż do brutalnego i dosadnego obejścia się z Dziabasową (genialna Kinga Preiss), kiedy śmiech miesza się ze wstrętem. Śmiech wkrótce całkiem cichnie i, o ile wiem, był to zabieg zamierzony - lżejsze rozpoczęcie , żeby potem spaść na widza bez litości w końcówce. Jeśli mierzyć sukces filmu chęcią obejrzenia go jeszcze raz, "Dom zły" to fenomen - w moim przypadku na jednym seansie się nie skończy. Chyba tylko "Dług" Krzysztofa Krauzego uderzył we mnie z porównywalną siłą.

2) "Wojnę polsko-ruską" też chciałbym zobaczyć jeszcze raz. Oparta na sensacyjnym debiucie mojej równieśniczki Doroty Masłowskiej, którego co prawda nie czytałem, ale jak dziś pamiętam (byłem wtedy w ostanich klasach liceum), ile zamieszania wtedy narobiła swoim bezpardonowym językiem i stylem, "Wojna" musiała zmierzyć się z niekonwencjonalnością książkowego oryginału. Dzięki odwadze Xawerego Żuławskiego, syna innego polskiego reżysera Andrzeja Żuławskiego, oraz bezkompromisowej grze aktorów (m.in. Borysa Szyca w roli Silnego, Sonii Bohosiewicz oraz Marii Strzeleckiej jako depresyjnej Andżeli) udało się stworzyć film jednocześnie eksperymentalny w swojej formie, ale zupełnie spójny w treści. To nie mogło być łatwe w sytuacji, kiedy akcja powieści toczy się głównie w głowie rozchwianego emocjonalnie dresiarza lub w podwórkowo-narkotykowych dialogach. Za poszukiwanie języka i stylistyki, które zdołają wyrazić nerwowość i psychodeliczność wydarzeń, świat nieokrzesanych emocji oraz absurdalną atmosferę blokowiska na haju, dla Żuławskiego i jego ekipy naprawdę czapki z głów. Kilka scen to prawdziwe rarytasy, np. kiedy Silny ląduje u nadgorliwej prymuski w mieszkaniu i wdaje się z nią w rozkosznie idiotyczną rozmowę lub kiedy jego kłótnia na stacji benzynowej o nic z kumplem zamienia się w regularną wojnę. Rozczarowało mnie jedynie zakończenie, które zdaje się ciągnąć w nieskończoność i stara się kilkakrotnie zaskakiwać widza, otwierać kolejne warstwy interpretacji.

3) Może nie obejrzałbym ponownie "Galerianek", debiutu Katarzyny Rosłaniec, który natychmiast katapultował ją do ekstraklasy polskich filmowców, ale doceniam go za niebanalną próbę uchwycenia problemu społecznego. Tadeusz Sobolewski, guru polskiej krytyki, napisał, że nie ma u Rosłaniec zbyt wiele poza publicystyką, opowiedzeniem historii tak, żeby potwierdziła polemiczną tezę. W tym przypadku teza ta odnosi się do upadku wielkomiejskich nastolatek, pozbawionych dobrych wzorców, połkniętych przez ogłupiający konsumpcjonizm, pędzących bez opamiętania w złe związki, używki i wszechogarniający konflikt z otoczeniem. Mimo braku symbolicznej głębi czy jakiejś orzeźwiającej refleksji, film ogląda się dobrze, historia jest klarownie opowiedziana, z napięciem. Momentami może razić wyczuwalna nienaturalność języka u młodziutkich aktorek, ich raczej przedobrzone role, pewnie nie do zaakceptowania dla prawdziwych galerianek, ale trudno oddać takie postaci idealnie w skali 1:1. Na szacunek zasługuje za to drugoplanowa rola Artura Barcisia, wybitnego i wszechstronnego aktora.

4) Po najnowszym filmie Jacka Borcucha spodziewałem się trochę więcej, szczególnie po entuzjastycznych recenzjach w mediach i zachwycie na blogu Pawła Kostrzewy, wybitnego dziennikarza muzycznego i byłego prezentera Trójki. Liczyłem na więcej muzyki, chociażby jak w filmie Control o Ianie Curtisie z Joy Division, który umiejętnie przeplatał fabułę z występami. Liczyłem też na bardziej wyrazisty wątek miłosny, trochę więcej szaleństwa, nieprzewidywalności. Skłamałbym jednak, gdybym powiedział, że film mnie rozczarował. Ta podróż do młodości w latach stanu wojennego, olbrzymiej intensywności nastoletnich uczuć oraz niemniejszej intensywności wydarzeń politycznych jest wyjątkowo przekonywująca, nawet dla kogoś, kogo dorastanie przypadło na kolejne dziesięciolecie. Kilka scen zapada głęboko w pamięć - marsz chłopaków z WCK z instrumentami przez poligon, inicjacja Janka (debiutujący Mateusz Kościukiewicz) w mieszkaniu starszej sąsiadki-prowokatorki czy jego zbliżenie z Basią (Olga Frycz) na plaży. Nawet jeśli nie pokrywają się z moimi doświadczeniami, inspirują do odszukania w pamięci podobnych obrazów o mnie, gdy miałem osiemnaście lat. Zresztą, jak pamiętam, jednego lata sam wyjechałem nad Bałtyk (akcja "Wszystko co kocham" dzieje się w Trójmieście), żeby zmierzyć się ze sobą, pokontemplować, poczytać w samotności.

Wyróżniającą rolę drugoplanową, ojca Janka, zagrał w filmie Andrzej Chyra.

5) Nie do końca potrafię sprecyzować, co mi się nie podobało w polskim kandydacie do Oskara 2010, ale jeszcze trudniej mi ten film skomplementować. Oczywiście, mógłbym powtarzać zachwyty na temat przełamywania sztampy w pokazywaniu stalinizmu, przeniesienia czarnej komedii w polskie realia czy estetycznej uczty dla oka, którą udało się osiągnąć za sprawą wysmakowanych zdjęć. To wszystko prawda, a jeśli dodać do tego doskonałą grę aktorską, przede wszyskim Krystyny Jandy, Anny Polony i Agaty Buzek, w tej kolejności, a także Marcina Dorocińskiego, nie da się nie przyznać "Rewersowi" wysokich not. Wyszedłem jednak z fabularnego debiutu Borysa Lankosza z potężnym niedosytem - kto wie, może spowodowanym nadmiarem oczekiwań. Zabrakło soczystości i wyrazistości (jak w "Domu złym"), silnego przekazu ("Dom zły" czy "Wojna polsko-ruska") i autentyczności - sentymentalizm finałowych scen, gdy akcja przenosi się do teraźniejszośći, jest trudny do zniesienia. Poza tym, nie do końca przypadło mi do gustu zakończenie "Rewersu" i jego wymowa. Sabina rodzi syna zamordowanemu esbekowi, który bezlitośnie ją skrzywdził, i wymyśla swojemu oprawcy przeszłość akowca, żeby chronić dziecko przed prawdą. W ostatniej scenie widać do jakich rozmiarów rozrósł się mit ojca bojownika o wolność, mit totalnie nieuzasadniony, zupełnie zaprzeczający prawdzie. Myślę, że trudno doszukać się w filmie krytyki tego stanu rzeczy, to na nim raczej budowana jest emocjonalność zakończenia. Ja widzę w nim jednak dość niebezpieczną cechę uwznioślania przeszłości, zasłaniania się pięknym mitem, a może nawet budowania tego mitu w oparciu o zachowania niegodne.

No comments:

Post a Comment